sobota, 26 lutego 2011

Cielesność uduchowiona



Czy podoba się to wierzącym czy nie, seksualność w swoich nieprzebranych formach jest jedną z najistotniejszych sfer ludzkiego życia. To ona ukształtowała każdy, nie tylko nasz, gatunek, i w największym stopniu pomagała mu przetrwać. Dla natury mechanizmy seksualności i związanej z nią przyjemności już na zawsze stały się składową częścią rozmnażania i gwarantem jego powodzenia. I dopóki nie pojawiła się najlepsza religia miłości i zrozumienia, seksualność nie była powodem do wstydu – tak samo jak powodem do wstydu nie jest i nie było zjedzenie posiłku. Odkąd jednak standardy moralne  zaczęli wytyczać orędownicy jedynej Prawdy, to wszystko, co nie jest konsumowane przy stole Pana, jest tarzaniem się w gnoju i jedzeniem z koryta.

W myśl nauki Kościoła, która w tej (i nie tylko w tej) kwestii tkwi jeszcze gdzieś w okolicach wczesnego średniowiecza, jeśli już jemy, to tylko po to, by się najeść. Jeśli pijemy, to tylko po to, by ugasić pragnienie. Jeśli kopulujemy, to tylko po to, by mieć potomka. Wszystko ponad to jest obrzydliwe, dlatego pilnujemy, by dzieci trzymały ręce na kołdrze, młodzież nie usłyszała nigdy o prezerwatywach, a dorosłym życie odmierzał kalendarz małżeński. Tak chce pan nasz, Jezus Chrystus.

Dając swej nauce dowód, Kościół, podobnie jak Chrystus, złożył z siebie ofiarę dla dobra ludzkości. Zrobił to we właściwy sobie, przewrotny sposób – kapłani, by udowodnić moc swojej, a zatem i bożej, woli –  odżegnali się od seksualności i wypowiedzieli jej wojnę. Jak sami twierdzą, ofiarując Bogu swoją cielesność, rezygnują z niej ku jego chwale. Zwalczą ją, by udowodnić, że są godnymi sługami. I robią to programowo, z definicji. Nie ma kapłana, który tej zasady nie wyznaje.

Tymczasem jest bardzo wątpliwe, by w ogromnej liczbie osób decydujących się na celibat choćby połowa miała jakiekolwiek predyspozycje do jego realizacji. Bo gdyby zdolność walki z wymaganiami natury była narzędziem tak łatwo dostępnym, to prawdopodobnie dziś nikt nie mógłby tego tekstu ani napisać ani przeczytać. Prawa i mechanizmy obronne przyrody są nieubłagane, i gdyby tak łatwo można było zwalczyć uczucie głodu czy potrzebę snu, rodzaj ludzki spoczywałby dziś pod głęboką warstwą pyłu i nie wiadomo, czy kiedykolwiek zjawiłby się ktoś, kto odkryłby nasze skamieliny. To dlatego nie wierzę, by setki tysięcy duchownych jak za dotknięciem magicznej różdżki odepchnęło od siebie seksualność i nigdy już z niej nie skorzystało.

Każda osoba wierząca, duchowna, twierdzi , że celibat jest poświęceniem, ofiarą złożoną Bogu, dobrowolnym zrzeczeniem się pewnego dobra na rzecz Stwórcy. Cóż ma innego powiedzieć? Ma spojrzeć wstecz na moment, w którym Kościół wprowadził tę zasadę, i bez spuszczania wzroku spojrzeć na jej genezę? Zauważy wówczas przecież, że celibat „z urzędu” powstał w odpowiedzi na niebezpieczne dla Kościoła roszczenia spadkowe dzieci osób duchownych. Jak wówczas zignorować fakt, że biskupi mogli mieć żony, rodziny, potomstwo i jak pogodzić się z tym, że stanu kapłańskiego nie byłoby dziś w ogóle, gdyby dobra kościelne były dziedziczone? Lepiej  przyjąć wersję o poświęceniu, nawet jeśli się w nią nie wierzy. Ogłosić, że kapłaństwo jest tu wartością wyższą, przy której seksualność jest tematem marginalnym.

Problem w tym, że konieczność realizowania potrzeb seksualnych nie znika po przyjęciu święceń. Duch Święty, o ile mi wiadomo, nie usuwa pamięci o seksualności. A ta, ograniczana i spychana przez bardzo długi czas na ostatni plan, prędzej czy później musi się upomnieć. I jeśli nie uda się jej zignorować, skutkuje różnie: zerwaniem z kapłaństwem i wejściem w związek z kobietą (lub mężczyzną). Niezrywaniem z kapłaństwem i wejściem w związek z kobietą (lub mężczyzną). Wreszcie niezerwaniem z kapłaństwem i zajęciem się oddanymi pod swoją opiekę niczemu nie winnymi w tym psychologiczno-seksualnym galimatiasie dziećmi. Wszystko to jest bardzo smutne, ponieważ wielu kapłanów, którzy nie mogą podołać złożonej swemu Bogu ofierze, wybiera jedno z wymienionych wyżej wyjść. Pół biedy, gdy wybór nie krzywdzi innej istoty ludzkiej, często jednak bywa odwrotnie – to już jednak inny temat.

W mroku i brzydocie rzeczy powyższych widzimy  jeszcze bardziej zaskakujące zjawisko. Otóż kapłani, mający u ludu bardzo duży kredyt zaufania, traktowani nadal jak jedyni posiadacze Prawdy i autorytety moralne, mają legitymację społeczną do nauczania o… seksualności. W rezultacie mamy do czynienia z nauczaniem dość specyficznym. Dzieci, miast rzetelnej i profesjonalnej informacji na temat płciowości i seksualności, otrzymują ultrakonserwatywną, ubogą i płytką wiedzę, stworzoną i zatwierdzoną przez sędziwych biskupów. Otrzymują wiedzę, która powstała na podstawie teoretyzowania, na podstawie karkołomnych interpretacji tekstów sprzed tysiącleci. A ponieważ wiedza ta nie płynie z naukowego doświadczenia czy badań, a jedynie z potrzeby dopasowania jej do programu katechizmów, wątpliwe, by w ogóle była godna miana wiedzy. I znów – pół biedy, gdy nauczanie dotyka w nieporadny sposób tematu bociana i kapusty. Gorzej, gdy sprowadza się do otwartego tępienia postawy innej niż heteroseksualne „chłop na babie w ciemnej chałupie”. Gorzej, gdy na lekcji religii do piekła wysyła się homoseksualistów, szczególnie tych, którzy ze swej wstydliwej choroby  nie chcą się leczyć mimo tego, że mogą.

To kolejny cud religii i obietnicy wiecznego życia, dla której człowiek jest w stanie zrobić wszystko, jakkolwiek bezzasadnie i niebezpiecznie nie miałby się przy tym zachować. W imię religii, tak długo, jak będzie tego od nas wymagał Bóg, domy będą budować nam piekarze, a mosty stawiać szewcy. Bo takie zasady panują na Statku Szaleńców.

czwartek, 24 lutego 2011

Boże, coś Polskę...


Bóg ukochał sobie Polaków w sposób szczególny. Dał nam nasze najlepsze cechy narodowe – roztropność, umiarkowanie, mądrość, odwagę. Dał nam posła Jurka, by modlił się o deszcz, a z ekranu telewizora przypominał mężom o dopuszczalnych formach zapładniania swoich żon. Dał nam pełne tolerancji Radio, by wskazywało drogę zagubionym i dbało o finanse osób starszych. Wreszcie – dał nam skromnych i dobrych duchownych, by miłością otoczyli nasze dzieci.

Jako że Polacy nie są samolubni, odwdzięczają się Bogu na każdym kroku. Ad maioram Dei gloriam budujemy więc bazyliki, gigantyczne Świątynie Opatrzności. uczyniliśmy Maryję królową Polski, a jeśli Bóg pozwoli, wkrótce intronizujemy i samego Jezusa (choć złośliwi twierdzą, że uroczystość odbędzie się nielegalnie, jako że osoba skazana prawomocnym wyrokiem sądu nie może piastować funkcji publicznej). Obopólna miłość jest tym wspanialsza, że przypieczętowana ostatnio największym w naszej części galaktyki pomnikiem Chrystusa Króla, który nad świebodzińskim Tesco góruje piękniej niż Zbawiciel nad Rio.

Bo Bóg umiłował sobie Polaków wyjątkowo. Na podstawie naszej z Bogiem relacji wiemy doskonale, że  jesteśmy narodem wybranym. Zatem nawet, gdy posądzą nas o antysemityzm, nie musimy zaprzeczać, przecież nie mogą istnieć jednocześnie dwa narody wybrane. A to, że jesteśmy wybrani, lubimy oczywiście podkreślać. Naprawdę niewiele zabrakło, a hymnem Polski zamiast „Mazurka Dąbrowskiego” zostałaby pieśń zaczynająca się od słów:

Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki
Otaczał blaskiem potęgi i chwały
Coś ją  osłaniał tarczą swej opieki
Od nieszczęść, które przygnębić ją miały.

Pieśń, przyznać trzeba, interesująca. Napisana co prawda dawno temu ku czci cara, ale parafraza rządzi się swoimi prawami, zatem miast carowi możemy dziś dziękować Bogu. Nader interesujący w tej pieśni jest jednak specyficznie nakreślony obraz ojcowskiej opieki, jaką roztoczył nad nami Stwórca.  Aż strach pomyśleć, jak wyglądałyby losy kraju, gdyby nie opiewana w tej pieśni Boża troska o potęgę Polski i chwała, w której blasku autonomię w trakcie ostatnich 300 lat  utrzymaliśmy łącznie całe kilka dekad. Jakie nieszczęścia działy się po tej drugiej, bardziej niebezpiecznej stronie bożej Tarczy, skoro trafiały w nas ledwie odpryski tego, co działo się po stronie nieosłoniętej. Musieliśmy naprawdę mieć szczęście, skoro oberwaliśmy jedynie marnymi odłamkami, żeby wymienić tak nieistotne  jak 3 rozbiory,  dwie ogromne wojny, planowa i systematyczna eksterminacja, dwa totalitaryzmy przepełnionych programową nienawiścią sąsiadów…  Jak straszne rzeczy musiały się dziać po drugiej stronie tarczy, wiedzą chyba tylko ci, którzy „Boże coś Polskę” śpiewają dziesiątego na Krakowskim Przedmieściu.

Z niezliczonych wersji kolejnych zwrotek pieśni wyłania się jeszcze ciekawszy obraz relacji polsko-boskich. Okazuje się, że nawet, gdy Bóg o naszej ojczyźnie na chwilę zapomni (a ma już przecież swoje lata), to nic straconego, skoro – jak słyszymy dalej – „w samych nieszczęściach pomnaża jej chwałę”. Zatem każda przegrana bitwa, wojna i klęska niemal każdego powstania są w zasadzie sukcesem, przysparzajacym Polsce i Polakom glorii. Zastanawiające, bo być może nawet typowa dla nas słabość do celebrowania katastrofy bierze się właśnie z podobnych utworów? Nawet jeśli nie, nawet jeśli  jest to cecha wrodzona, to pieśń ta wspaniale ją ilustruje. Bo tylko my potrafimy tak dodać boski pierwiastek do klęski, że wydaje nam się ona godnym świętowania sukcesem. Gloria Victis.

Postulując odrobinę zdrowej i uczciwej refleksji, zachęcając do znalezienia okazji do uśmiechu, proponuję zmienić ledwie kilka wyrazów w kościelnej pieśni.  Tylko kilka, ale może przywrócą jej nieco sensu, a przynajmniej uczynią ją troszeczkę bardziej sprawiedliwą i łatwiejszą w odbiorze. Spróbujmy zaśpiewać:

Boże, coś Polskę przez nieliczne wieki
Otaczał blaskiem potęgi i chwały
Coś ją osłaniał tarczą swej opieki
Od nieszczęść, które i tak ją spotkały.

Choć z drugiej strony, marnie widzę szanse na wykonanie tej wersji na najbliższej summie. Śpiewający okazaliby się sami sobie zbyt mali, słabi i wcale nie tacy wyjątkowi. A tego byśmy nie znieśli. Wszak jesteśmy, wszyscy razem i każdy z osobna, wielcy, wyjątkowi i silni. My, Polacy, wybrani przez Boga, górujemy nad innymi narodami jak Chrystus Król nad Świebodzinem. Bo jesteśmy właśnie jak ten posąg – wielcy i mocni. I puści w środku.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Śmiech po naszemu



Kilku licealistom z Jastrzębia-Zdroju zebrało się na żarty. Żarty z Ojca Świętego, a zatem na rzecz w naszej części globu uważaną za przestępstwo najcięższego kalibru. Gdyby nie demokracja, która – nie wiedzieć czemu – rozpętała się niczym zaraza po całym współczesnym świecie, nastolatków niewątpliwie rozerwanoby końmi, a tak, niestety, konsekwencje mamy zbyt pobłażliwe.

Wszystkich chłopców natychmiast wydalono ze szkoły, a organy ścigania tylko półgębkiem wspominają o karze pozbawienia wolności, względnie karze grzywny za obrazę uczuć religijnych. Wydalenie było koniecznością – wszyscy winowajcy pobierali nauki w szkole uświęconej imieniem Jana Pawła II, gdzie nie ma miejsca dla podobnych degeneratów i urągających Chrystusowi moralnych relatywistów.

Dla utrwalenia tej niegodziwości w pamięci, przypomnieć warto szczegóły występku. Otóż, działając z niskich pobudek i kierując się sztubackim, niewyszukanym poczuciem humoru, przebrali się chłopcy za papieża i jego ochronę. W takich właśnie kostiumach udali się na ulice miasta, gdzie z eskortowanego przez „ochronę” samochodu „Ojciec Święty” pozdrawiał wiernych. Konsekwencje żartu pokazują nie tylko, dlaczego w naszym kraju nie było i nie będzie nigdy grupy na miarę Monty Pythona. To, co stało się potem, obnażyło przede wszystkim efekt zbyt namiętnego, a przez to bezmyślnego, przywiązania do symboli.

Ktoś, kto nie mieszka w Polsce, państwie – wbrew temu, co mówi jego Konstytucja – wyznaniowym, zapewne nie zrozumie, za co owych uczniów spotkała kara. Mieszkaniec innego kraju doszukiwałby się niezgodnego z przeznaczeniem korzystania z drogi publicznej (w końcu ochrona biegła po jezdni), niewłaściwej, bo stojącej, pozycji pasażera w samochodzie i wynikającej z tego niemożności użycia pasów bezpieczeństwa… Nic bardziej błędnego. Największe gromy spadły na głowy uczniów, gdyż śmiali się z papieża (nie wiadomo czy urzędującego, czy któregoś z poprzednich – w niezbadanym toku rozumowania przyjęto, że chodzi o Jana Pawła II).

Otóż w Polsce z Papieża żartować nie wolno. Papież (a mówiąc „Papież” myślimy przecież „Nasz Papież”) jest projekcją dobra i mądrości, z której słynie nasz Naród. Bo Papież z nadwyżką uzupełnia ubytek, jaki w samoocenie uczyniła Polakom niesprawiedliwa historia i zaściankowy charakter. To dlatego, gdy polski polityk chce ostatecznie zamknąć usta oponentowi, cytuje Papieża. To dlatego ma Papież w Polsce więcej pomników niż jest tu osób znających choćby jeden tytuł jego encykliki. I dlatego, gdy do Polski przyjeżdża Papież, choćby odwiedzał tylko dwa miasta i to tylko na chwilę, jak kraj długi i szeroki nie wolno – pod karą grzywny – kupić ani sprzedawać alkoholu. Papież to ojciec święty. Mądry i dobry cudotwórca. I jeśli Robert Kubica nie odzyska w stu procentach zdrowia po otrzymaniu papieskich relikwii, powinien zostać ekskomunikowany, jako heretyk i świętokradca.

Jakże właściwe naturze religii jest rozumowanie, że kto się śmieje, ten obraża, urąga i kala. Ale prawda zdaje się być inna, bliższa temu, w co wierzył Jorge z Burgos w „Imieniu Róży”. Oto ten, który się śmieje, jest tym samym, który kwestionuje, poddaje w wątpliwość, próbuje naruszyć fundamenty. Jorge uważał to za przyczynę grzechu, ale może jest inaczej? Co jeśli śmiech pozwala oswajać? Sprowadzać zbyt wydumane problemy czy niezrozumiałe racje do poziomu rzeczy codziennych, bliższych?

Oczywiste, że żart chłopców z Jastrzębia-Zdroju nie był najwyższych lotów - choć dla mnie prześwituje przezeń wspaniała, właściwa ludziom młodym, nieskrępowana kpina z wszystkiego, co hierarchiczne, z autorytetów wtłaczanych a priori, bez wiarygodnego i przekonującego wyjaśnienia dlaczego, na zasadzie Słowackiego, który był wielkim poetą. Owszem, nie były to wyżyny kreatywności, ale czego też spodziewać się po osiemnastolatkach? Mieli wystawić sztukę Ionesco? Wyreżyserować komedię dellarte? Zrobić o papieżu balet? Jak bardzo słaby w swych przekonaniach musi być człowiek, którego obraża niezbyt udany żart kilku uczniów?



W Arabii Saudyjskiej na karę śmierci przez powieszenie skazano młodocianych homoseksualistów przyłapanych na pocałunku. To skandal, ale tylko z uwagi na większy kaliber kary. Mechanizm jest przecież dokładnie taki sam: z zasad kultu drwić nie wolno, a o tym, co jest drwiną a co nie - decydują owego kultu wyznawcy.

Dlaczego wyznawcy, a nie przywódcy? Bo przywódcy swoje już zrobili. Stoją z boku i nie muszą się wypowiadać na tak błahy temat. Gospodarz, który raz nauczy psa jak pogonić intruza, już nigdy nie musi sam sięgać po kij, nie musi gonitwą fatygować zmęczonych kości.

Mam głęboką nadzieję, że chłopcy będą dochodzić swoich praw w sądzie, bo każdy sąd będzie musiał oddać im sprawiedliwość – przyznać, że nie wolno wyrzucać ucznia ze szkoły na trzy miesiące przed maturą tylko dlatego, że przebrał się za przywódcę kultu religijnego.