piątek, 29 kwietnia 2011

Santo Subito!

Do specyficznych refleksji nastraja fakt beatyfikacji i perspektywa kanonizacji papieża Jana Pawła II. I nie chodzi tu o zbiorową euforię najbliższych dni, o nagły i mierzony gotówką wzrost wartości wszystkiego, czego dotknął, na czym usiadł czy na co choćby spojrzał Karol Wojtyła. Do niepokojących wniosków prowadzi samo już rozmyślanie nad katolickim kultem błogosławionych i świętych.

Ponad tysiąc lat temu czeski biskup Wojciech udał się na ziemie Prusów, by przekonać ich do wiary w Jezusa Chrystusa. Mimo, że nie znał języka swoich rozmówców, mimo, że wykładał swoje poglądy w sposób autorytarny - przyjmowano go na ogólnych prawach gościnności i pozwalano mówić. Jak można się jednak spodziewać, Prusowie nie podzielili wierzeń biskupa i – wykazując dość dużą jak na ówczesne czasy dozę tolerancji – zabronili mu głosić jego przekonania na swoich ziemiach. Gdy Wojciech nie zastosował się do prośby gospodarzy, Prusowie oznajmili, że uporczywe kontynuowanie misji zostanie ukarane śmiercią i nakazali mu natychmiast odejść. Kilka dni później biskup Wojciech, bynajmniej nie w ucieczce, rozbija się obozem w Świętym Gaju Prusów i odprawia w nim chrześcijańską mszę. Ginie, zabity na miejscu jako świętokradca, ale jego towarzyszom pozwala się odejść.

W ten, jakże znamienny dla przyszłych czasów sposób, rozpoczyna się w Polsce kult świętych i męczenników. Biskup Wojciech zostaje świętym patronem Polski, o którym tysiąc lat później Jan Paweł II powie, że jest "natchnieniem dla tych, którzy dziś pracują nad zbudowaniem nowej Europy, z uwzględnieniem jej korzeni kulturowych i religijnych". Zaiste, gdyby święty Wojciech żył dziś, budowałby nową Europę wieszając krzyże w meczetach lub odprawiając eucharystie w synagogach. Biskup Wojciech ma jednak ten komfort, że nie tylko nie żyje, ale jako święty nie może już podlegać żadnym ocenom, przynajmniej ze strony katolików. Bo wyniesienie na ołtarze zamyka dyskusję o zmarłym (w przypadku Jana Pawła II widzieliśmy to już nawet za jego życia).

Gdy ulicami Warszawy szedł niedawno stutysięczny tłum, na czele którego duchowni nieśli relikwiarz ze szczątkami księdza Jerzego Popiełuszki, można było odnieść wrażenie, że oto egipscy kapłani ostatniego kręgu wtajemniczenia zmierzają do świątyni Ozyrysa niosąc mu cenne dary. Daleko jednak Kościołowi do ogłady starożytnych, których sam pogardliwie wrzucił już dawno do jednego worka z barbarzyńcami. Aby godnie celebrować procesję ku czci błogosławionego, niezbędne i wymagane przez prawo kanoniczne okazało się wykopanie kapelana Solidarności z grobu. Zwłokom ujęto palec i umieszczono go w relikwiarzu, by wierni mogli przezeń bardziej umiłować Boga. Palec to jednak za mało. Kościół – jak sam donosi – ma w zapasie zdobyte w innych, choć równie ciekawych okolicznościach: kawałek wątroby, śledziony, nerki, fiolki z krwią oraz przekazane przez IPN włosy księdza Jerzego.

To kolejna konsekwencja wynoszenia na ołtarze – barbarzyński obyczaj rozczłonkowania ciała dla stworzenia ludowi pozorów obcowania ze świętością. Refleksję nad życiem i czynami zmarłego zastępuje się makabreską, w której pierwsze skrzypce gra trup. Choć kościoły reformowane zrezygnowały z podobnych praktyk już pięćset (!) lat temu, Kościół katolicki nadal trzyma się swej najlepszej tradycji – postuluje obcowanie z Bogiem przez obcowanie z trumną. Naucza, że zaszczytem jest całowanie pojemnika z krwią nieżyjącego człowieka, adorowanie fiolki z wyciętą wątrobą i modły przed pojemnikiem z wyrwanym sercem. Zwłoki papieży, księży, zakonnic wystawia się w szklanych trumnach, by rozkład lub jego brak cieszyły oko uduchowionych chrześcijan.

Kościół katolicki potrzebuje silnego kultu świętych i utrwala go jak nigdy w swych dziejach. Beatyfikowany polski papież sam zasłynął zresztą z tego, że w czasie swego pontyfikatu kanonizował ogromną, jak na standardy rzymskokatolickie, ilość osób - niemal 150. Blisko dziesięć razy więcej, bo około tysiąca czterystu, uczynił błogosławionymi. Taka liczba nie jest przypadkowa. Kościół posoborowy funkcjonuje w ciężkich dla siebie czasach, potrzebuje ciągłego umacniania swojej pozycji. A święci, błogosławieni i męczennicy pełnią ogólnie akceptowaną rolę autorytetów, powiedzieć by można - przodowników katolickiej pracy.

Problem tkwi w tym, że święci są w Kościele karykaturą samych siebie. Bo czy wierni całujący odcięty palec Popiełuszki będą myśleć o trudnej roli, jaką odegrał w drodze Polski do wolności, czy raczej poproszą ów kawałek zwłok, by przyczynił się do ustania kokluszu? Czy obwoźny stragan z relikwiami Maksymiliana Kolbe wzbudzi refleksję nad sensem ostatnich chwil jego życia, czy raczej będzie traktowany jak przenośna odpuszczalnia grzechów albo lek na podagrę? Być może losu tego nie podzielą podróżujące po świecie fragmeny Faustyny Kowalskiej, bo ekstatyczny charakter tej świętej wpasowuje się idealnie w emocjonalny charakter narodu.

Taki stan rzeczy nieprędko się zmieni. I to dlatego niebawem nie będzie już słychać żadnej wzmianki o człowieku nazwiskiem Wojtyła. Wyprą go legendy o świętym Janie Pawle II, słynnym z tego, że pojemniki z jego krwią przywracają potencję, leczą grużlicę, uwalniają od słabości ducha i ciała. A na polach Lednicy jak co rok odbywać się będą spotkania młodych, którzy wznosić będą ręce i modły ku specjalnie sprowadzanym na tę okoliczność, gruchoczącym w srebrnym sarkofagu szczątkom świętego Wojciecha, „natchnienia dla Europy”.

niedziela, 13 marca 2011

Dylemat z krwi i kości

Kto choć raz uczestniczył w rzymskokatolickiej mszy, musiał zwrócić uwagę na jej najważniejszy moment. Katolikom, którzy we mszy świętej uczestniczą średnio raz w tygodniu, czyli około pięćdziesięciu razy w roku, podpowiem, że momentem tym jest Eucharystia i podniesienie, w czasie którego chleb i wino ulegają, jak wierzą wyznawcy, przemianie w ciało i krew Jezusa. Stwierdzenie niby oczywiste, ale idę o zakład, że więcej niż połowa (zakładam optymistycznie) uczestniczących w Eucharystii nie wie zupełnie, w czym uczestniczy oraz co, według nauki Kościoła, bierze do ust. Jednostkom kulinarnie i religijnie wrażliwym dalszą lekturę zdecydowanie odradzam.

Katolikom, czyli ludziom dość skromnie zorientowanym w sprawach swej wiary, na pewno trudno będzie zaakceptować fakt, że w momencie przyjmowania komunii spożywają jak najbardziej fizyczną tkankę, która jest ciałem Jezusa; ciężko będzie im przyznać, że piją jego krew, czyli pływające w osoczu komórki. Jeszcze trudniej będzie katolikom zrozumieć, że gdyby nie uwierzyli w napisane wyżej słowa, ściągają na siebie ekskomunikę i zostają latae sententiae (czyli mocą samego prawa) wykluczeni ze zgromadzenia wiernych (przepraszam, że nie uprzedziłem o tym na wstępie). Zupełnie przytłaczające natomiast może być dla nich, że dopóki nie zaakceptują zdobytej (jak mniemam, dopiero przed chwilą) wiedzy na temat picia krwi i spożywania ciała, to każda kolejna komunia będzie świętokradztwem.

Oczywiście, katolik nie musi (i chyba nawet nie powinien) wierzyć w kwestii wiary profanowi. Niech zatem przemówi przewodzony przez papieża Pawła III Sobór Trydencki, którego ustalenia do dziś obowiązują wszystkich wiernych Kościoła:

Jeżeli ktokolwiek zaprzeczy, że ciało i krew razem z duszą i Bóstwem naszego Pana Jezusa Chrystusa, a więc cały Chrystus są prawdziwe, rzeczywiście i cieleśnie obecne w sakramencie Przenajświętszej Eucharystii i jeżeli twierdzi, że jest On tam tylko w sposób symboliczny – niech będzie przeklęty!

Jeżeli ktokolwiek będzie twierdził, że materia chleba i wina pozostaje w sakramencie Przenajświętszej Eucharystii razem z ciałem i krwią naszego Pana Jezusa Chrystusa... – niech będzie przeklęty!

To oczywiście nie jedyne przekleństwa zawarte w ustaleniach czcigodnego Soboru, ale w opisywanej tu materii najważniejsze. Z dwóch zacytowanych powyżej zdań wynikają bowiem jasno dwie nauki Kościoła. Nauka pierwsza mówi, że w Eucharystii Jezus obecny jest fizycznie (ciało i krew); druga – że chleb i wino przestaje w Eucharystii istnieć, przez co nie jest obecne z ciałem i krwią w tym samym momencie. Mówiąc krótko: Kościół potwierdza, że chleb i wino fizycznie i absolutnie zmieniają się w tkanki ludzkiego ciała.

O transsubstancjację (bo taką nazwę nosi w teologii to, co dzieje się w Eucharystii) toczono boje przez długie lata. Sama jej definicja została zresztą doprecyzowana na skutek różnic w jej pojmowaniu przez reformowane ruchy w chrześcijaństwie. Gdy boje się skończyły, każdy z odłamów miał własną definicję zjawiska i po swojemu sprawiał obrządek w kształcie, który zachowuje do dziś. I choć kalwini zrezygnowali z fizycznego Jezusa w hostii i mówią o obecności duchowej, choć baptyści widzą już tylko obecność symboliczną, Kościół Rzymskokatolicki wytrwale stoi na stanowisku, że kapłan przekazuje wiernym ludzką tkankę i krew.

Co arcyciekawe – raz powstałe w procesie transsubstancjacji krew i ciało pozostają nimi do końca, bo proces jest nieodwracalny. To właśnie w myśl tej nauki w kościołach potrzebne są tabernakula, przy których świecąca się lampka sygnalizuje obecność przemienionych elementów. A w Adoracji Najświętszego Sakramentu wierni oddają cześć spoczywającej w monstrancji tkance. Tę samą tkankę i tę samą krew przyjmują do swego układu pokarmowego wszyscy wierni – od ośmiolatka w dzień pierwszej komunii, przez pijącą krew z kielicha parę młodą, po umierającego starca przyjmującego tkankę po raz ostatni.

Nawet bez zbędnego zanurzania się w temat (luteranie np. twierdzą, że Jezus obecny jest fizycznie tylko w czasie samego sakramentu) pojawia się kilka bardzo niewygodnych, choć niezwykle ciekawych pytań. Katolicka doktryna implikuje bowiem logicznie bolesne konsekwencje, ale nauka dość opornie przyjmuje filozofię praktyk szamańskich. Załóżmy jednak, że transsubstancjacja zachodzi rzeczywiście, i to na zasadach, których naucza Kościół Rzymskokatolicki:

Duszpasterz X sprawuje tego samego dnia kilka mszy świętych w małych miejscowościach, poruszając się między nimi samochodem. W czasie licznych Eucharystii spożył 500ml krwi Jezusa. W drodze do wsi Y zostaje zatrzymany do rutynowej kontroli drogowej. Jakie będzie wskazanie alkomatu, zakładając, że nie pił wcześniej żadnego alkoholu? Czy alkomat wskaże zero, jak chciałby Kościół? W jaki sposób inne wskazanie alkomatu ma zostać przyjęte przez duchownego oraz przez Kościół?

A podobnych pytań rodzą się dziesiątki: jak ma zachować się katolicki kapłan, który przypadkiem rozleje krew Jezusa na kościelnej posadzce? Czy nie stoi w konflikcie z prawem przechowywanie tkanki ludzkiego ciała bez nadzoru sanitarno-epidemiologicznego? Ile ton ciała i ile hektolitrów krwi Jezusa znajduje się aktualnie we wszystkich zakątkach świata?

Ale żarty na bok. Nie do śmiechu jest chyba katolikom, którzy muszą się z tym dylematem zmierzyć sami. Nie ma zupełnie nic śmiesznego w tym, że od przyjęcia do wiadomości pewnej ilości teorii nieakceptowanych przez zdrowy rozsądek zależy ich, katolików, zbawienie. Bo przecież nie mogą – jak odszczepieńcy – przyjąć wersji bardziej cywilizowanej, ani (o, zgrozo!) jak niewierzący – odrzucić jej zupełnie. Być może kiedyś, za dwadzieścia lub sto dwadzieścia lat, ogłosi Papież w glorii boskiego majestatu, że sprawa ma się inaczej…

Póki co, kto twierdzi inaczej, niech będzie przeklęty.

środa, 9 marca 2011

Nerwica natręctw

Gdyby trzeba było wskazać święto, które najbardziej określa katolików, które święto by wybrano? Sprawa trudna, bo i wybierać jest z czego. Biskupi żądaliby zapewne uhonorowania Wielkanocy, w końcu w niej zawiera się istota wiary w zmartwychwstanie (pożądane odwrotnie proporcjonalnie do szansy zaistnienia). Wierni, jak zwykle ignorując doktrynę swej własnej religii, zażądaliby zwycięstwa Bożego Narodzenia, przytaczając szereg teologicznych kontrargumentów, spośród których najtrafniejsze będą dotyczyły zapachu choinki. Dla mnie zaś świętem, które najbardziej określa chrześcijan, i które mówi o nich tyle, że z powodzeniem mogłoby zastąpić definicję wyznania, jest święto przypadające właśnie dzisiaj. Święto dotykające tego, co w katolicyzmie najważniejsze – celebrowania grzechu.

Właśnie w Środę popielcową, wraz z końcem karnawału radości, zaczyna się katolicki karnawał poczucia winy. Rozpoczyna się trwające 40 dni święto, w czasie którego Kościół może się skupić na tym, co dla niego najważniejsze. Na studium grzechu i grzeszności, wyznaczaniu pokuty i obligatoryjnym umartwianiu w atmosferze depresji, podkreślania marności wszystkiego, co istnieje. I nieważne jest, gdyby chciał ktoś kontemplować swą małość w innym czasie – wszyscy katolicy, jak świat długi i szeroki, mają umartwiać się, pościć i smucić przez czterdzieści dni, począwszy od dziś. Owe czterdzieści dni ma być dowodem przyznania swoich win, w tym tej najważniejszej – winy za spowodowanie śmierci żyjącego dwa tysiące lat temu Jezusa. Dlaczego to świętowanie jest tak ważne?

Mentalność katolików ukształtował grzech oraz jego filozofia. Bez grzechu nie istnieliby ani katolicy, ani ich Bóg czy Szatan. Gdyby z powierzchni ziemi zniknął grzech, z braku zajęcia musieliby zniknąć sami katolicy. Dlatego też wierzący bardzo dbają o to, by grzech znalazł się wszędzie. I dlatego grzechem nazywają nie tylko to, co złe etycznie jak kłamstwo, morderstwo czy kradzież, ale i to, co nie podoba się ich Bogu. A że bogu katolików, im samym zresztą też, mało co się podoba – lista grzechów jest długa i znaleźć na niej można pozycje dla nawet najbardziej wymagającego ascety. Grzechem jest wszystko, co może zaoferować nam ciało i umysł - wszystko, co wychodzi poza leżenie krzyżem w pokutnej koszuli, dokonawszy uprzednio autokastracji wzorem Orygenesa, notabene Ojca Kościoła.

Aby mieć kontrolę nad grzechem, który jest chyba największym kapitałem fundującym istnienie Kościoła, opracowano wspaniały wprost mechanizm – spowiedź. Instytucji tej, zbudowanej na kilku ledwie biblijnych słowach o odpuszczaniu grzechów, pozazdrościłby Kościołowi każdy aparat totalitarny. Kościół, wykazując spryt dalece wykraczający poza możliwości najlepszych agencji marketingowych, wprowadził idealny niemal system kontrolowania ludzkich sumień. Sprawił, że jego wierni nie widzą niczego niestosownego w zwierzaniu się obcym osobom ze wszystkich szczegółów swojego życia. Katolicy regularnie proszą kapłanów o wybaczenie i wymierzenie kary (!) za wszystko, co zrobili – od zjedzenia kotleta w nieodpowiedni dzień tygodnia po spontaniczne współżycie bez zapytania o zgodę biskupa. W każdej innej sytuacji taki duchowy ekshibicjonizm byłby dowodem niezrównoważenia emocjonalnego. Tu jednak mamy do czynienia ze świętym „sakramentem pojednania”. Jak zwykle, największy absurd poparty autorytetem bóstwa zyskuje rangę świętości.

Grzech i rozliczanie się z niego w konfesjonale oczywiście nie wystarczą. Do pełni szczęścia brakuje Kościołowi kary, zwanej w katolickim dialekcie pokutą. Niestety, odeszły bezpowrotnie czasy, gdy nawet wielcy cesarze musieli pokutować pod murami papieskich pałaców, przez trzy dni klęcząc boso w pyle, odziani jedynie w wór pokutny. Ze wspaniałego repertuaru kar został dziś tylko post, recytowanie przydługich litanii, czy ostatecznie zadośćuczynienie finansowe. Po spełnieniu warunków kary, katolik może wrócić do domu szczęśliwy, albowiem zostało mu odpuszczone. Do konfesjonału wróci jednak niedługo, bo u fundamentów jego wiary i postrzegania świata leży rzecz silniejsza niż on sam, rzecz napędzająca jego religię i cały system jego wartości: poczucie winy.

Poczucie winy powtarzane w niekończącym się cyklu grzechu i przebaczenia. Działa ono dokładnie tak samo jak nerwica natręctw, w której chory obsesyjnie często myje dłonie. Katolicy próbują zmyć z siebie wszystko to, co grzeszne nie dlatego, że ich dłonie są brudne, ale dlatego, że tak im się wydaje, dlatego, że tak im powiedziano. I nie mogą zachowywać się inaczej, skoro o swoim brudzie słyszą od urodzenia w rodzinnym domu, potem z ambony czy w konfesjonale. Życie katolika to nieustanne mycie rąk - od urodzenia aż do śmierci. Przez najbliższe czterdzieści dni będą studiować ten proces ze wzmożoną intensywnością. Będą umartwiać się tym, że zabili Jezusa, że jedzą kotlety i że nie są aniołami opisywanymi w Biblii. Czterdziestodniowe szorowanie dłoni z tego powodu powinno choć trochę pomóc. Na dobry początek zaczniemy od pobrudzenia ich popiołem.

poniedziałek, 7 marca 2011

Jak wam bardziej do smaku

Przy bazylice w Licheniu powstała Szkoła Technologii Naturalnej Prokreacji, z której katolicy pełnymi garściami czerpać mogą wiedzę na temat życia płciowego. Chodzi oczywiście o życie płciowe w ramach dopuszczanych przez Urząd Nauczycielski Kościoła. Ramy te opisuje Polityka (10/2011), budząc przy tym uśmiech politowania lub zażenowany grymas na twarzy niejednego profana.

Nauczanie Szkoły to realizacja nowoczesnej misji opartej na katolickiej wiedzy o seksie. Znawcą tej wiedzy jest ojciec Ksawery, autor wielu książek i publikacji, czynnie nauczający również w swoim rekolekcyjnym tournee po Polsce. Rekolekcje są niestety, płatne, ale za to cena niewygórowana: jedyne 320 zł za osobę - choć przyjść można tylko z współmałżonkiem (nie wiadomo, czy też musi płacić). Tak więc każda para wzbogaci swą wiedzę za co najmniej 320 złotych, które z kolei pieniądze wzbogacą księdza Ksawerego i Kościół jako taki.

W czasie trwania nauk ojciec Ksawery przekazuje swą mądrość nieoświeconemu w materii seksu ludowi. Co godne uwagi, tematy nie ograniczają się jedynie do etycznych konsekwencji walnięcia się na siano z córką sołtysa. Dla ojca Ksawerego nie ma bowiem w temacie seksu żadnych tajemnic – seks oralny, analny, z połykaniem nasienia i bez - gdy tylko wierny ma w tych sprawach jakieś wątpliwości, zamiast sięgnąć do fachowej literatury czy opinii seksuologa, może ubiegać się o poradę wybitnego katolickiego specjalisty w dziedzinie.

I tak, prosząc o poradę, lud pyta, jak wielkim grzechem są dwa orgazmy w czasie jednego stosunku; zastanawia się, jak zmyć z siebie niefizyczny brud po seksie oralnym; ktoś tłucze się z wyrzutami sumienia z powodu hormonalnej wkładki w macicy, która ma hamować rozwój choroby, ale przecież jest niezgodna z nauką Kościoła (okazja do męczeńskiej śmierci!). Ktoś inny wreszcie, chory na nerwicę, nie chce mieć kolejnego dziecka i żyje lecząc się farmakologicznie ze strachu przed nim – ale prezerwatywy, narzędzia Szatana, nie chce użyć za nic. No chyba, że ksiądz Ksawery by pozwolił.

A ksiądz Ksawery, z cierpliwością godną prawdziwego duszpasterza i z nowoczesnym podejściem do człowieka odpowiada, uspokajając: Że można mieć więcej niż jeden orgazm. Że jeśli któregoś męża bolą jądra i jest zły, to trzeba mu w tym ulżyć, byleby do ejakulacji doszło w pochwie żony. Że owszem, można nawet pobierać nasienie do badań medycznych, ale najlepiej z mocno dziurawej prezerwatywy (sic!), użytej w czasie klasycznego stosunku.

Skąd ojciec Ksawery wie tyle o seksualności? Oczywiście, z papieskich encyklik i rozmyślań teologii pastoralnej. Miłośników literatury erotycznej uspokajam jednak, że wiedza ta nie jest tam opisana w sposób dosłowny. Chodzi po prostu o to, że papieskie encykliki najprecyzyjniej opisują reguły życia seksualnego i to z nich można się dowiedzieć, dlaczego wibrator jest zły, ale bielizna erotyczna dobra. Dlaczego złe są pigułki antykoncepcyjne, ale produkowanie ciężko upośledzonych dzieci jest już działaniem ku chwale Pana. To z encyklik dowiadujemy się, jak zachowywać się w sypialni, by sprostać wymaganiom natchnionych duchem świętym autorów Biblii. Wiedza, dorobek naukowy, ani tym bardziej praktyka i preferencje są nam niepotrzebne, odkąd raz wypowiedział się papież. Czyż nie spisano w Biblii historii Onana? Czyż nie ustalono zasad i nie sformułowano reguł na wieki wieków amen? A przecież to Słowo Boże jest wyznacznikiem tego, co dopuszczalne. Tylko dzięki niemu wiemy, jak działa świat i tylko dzięki niemu możemy osiągnąć życie wieczne. Ono więc, i tylko ono, posłuży nam do objaśnienia wszystkiego.

W „Gargantui i Pantagruelu”, kpiąc z metod dowodzenia opartych na starożytnych księgach i wierzeniach, Rabelais przedstawia postać pewnego uczonego. Mędrzec ów, stosując wywody teologiczno-mitologiczne, opisuje powód, dla którego woda morska ma słony smak. Otóż w dawnych czasach, gdy o ziemię zaczepił ognisty rydwan pewnego bóstwa, zaczęła ona pocić się z gorąca, zupełnie jak człowiek. W ten sposób wypociła morze. Ażeby teza o pocącej się ziemi nie pozostała bez poparcia i aby legenda nie była jedynym źródłem wiedzy, uczony podaje też dowód empiryczny: „…prawdę łacno poznacie, jeśli chcecie posmakować swego własnego [potu] albo też potu francowatych, kiedy ich zawijają w derki; jak wam bardziej do smaku.”

Podobne wolty zdają się być normą w „nauczaniu Kościoła”. Bo nawet marny i nietrafny argument pseudonaukowy może zyskać rangę oświeconej wiedzy. Wystarczy, że zostanie umocowany potęgą tradycji religijnej lub któregoś z jej tekstów. Wtedy bez problemu można głosić, że prezerwatywy niczemu nie zapobiegają, tabletki antykoncepcyjne nader często powodują ciężkie choroby, a wszystkie środki zapobiegawcze są same w sobie złem, bo małżeństwa przez nie się rozwodzą (sic!). A jeśliby ktoś w to wątpił, może się o tym łacno przekonać, smakując potu własnego lub francowatych opatulonych w derki. Jak wam bardziej do smaku, byle by w ramach rozwijającego się Kościoła.

Zaiste, bardzo dynamicznie rozwija się nam Kościół. Śmiem nawet twierdzić, że jeśli jego szaleńczy pęd ku nowoczesności nie straci na tempie, to za około 200-250 lat powinno mu się udać wynaleźć koło. W czym zresztą bardzo mu kibicuję. I raduję się wielce, gdy widzę, że Kościół, słynący przez wieki ze szczególnej troski o kobiety, pozwala im dziś nawet na wielokrotny orgazm. Podziwiam ducha rozwojowości, który przyzwala na stosowanie w łóżku „stymulacji oralnej i manualnej” oraz afrodyzjaków w postaci smardzów i prawdziwków. Najważniejsze, by mężczyzna „nie tracił nasienia swego na ziemię”, co jest wielce niemiłe Panu, karzącemu za każdy zmarnowany gram ejakulatu wiecznym ogniem piekielnym.



środa, 2 marca 2011

Przerwana lekcja logiki



W sali obrad szczecińskiej rady miasta, nad wiszącym w niej godłem Polski i herbem miasta Szczecina, zawieszono przeróżne symbole: gwiazdę Dawida, islamski półksiężyc, krzyż prawosławny, a nawet symbol atomu. Klasycznego krucyfiksu nie było potrzeby wieszać, ponieważ znajdował się tam już dużo, dużo wcześniej. W taki właśnie sposób radni związani z Ruchem Poparcia Janusza Palikota zaprotestowali przeciwko dyskryminacji innych symboli religijnych w sferze życia publicznego. Pomijając fakt, że ani gwiazda Dawida, ani tym bardziej atom nie są symbolami religijnymi, udało się Palikotowi coś więcej niż kolejny happening. Udało się głośno i wyraźnie zadać jedno proste pytanie: Czy rzeczywiście, jak zapewnia konstytucja, wszystkie wyznania mają w Polsce równe prawa?

Oczywiście, że nie, i choć wie o tym średnio bystry uczeń gimnazjum, to wiedza ta obca jest posłom, radnym, politykom, o kościelnych dostojnikach nie wspominając. Gdy tylko wymienione wcześniej symbole zostały zawieszone, katoliccy radni przystąpili do ich usuwania. Krucyfiks oczywiście pozostał na miejscu, ale po chwili również został zdjęty – tym razem przez radnych Palikota. W tym dość śmiesznym skądinąd bieganiu po drabinach obnażono fikcję konstytucyjnych zapisów i beznadziejną, a przez to komiczną, walkę o ich przestrzeganie. Członkowie Ruchu przeprowadzili świetną, choć krótką, lekcję respektowania prawa, okazywania tolerancji i kierowania się logiką. Wątpię jednak, by jakiekolwiek wnioski z tej lekcji zostały w głowach szczecińskich radnych.

Aż bolesne w swej prostocie jest to, że skoro w miejscu publicznym może zawisnąć krzyż, to w myśl konstytucji może też pojawić się obok niego każdy inny symbol religijny, jeśli tylko chęć taką zgłoszą innowiercy. A jeśli wyznania są wobec siebie równe, to islamski półksiężyc ma takie samo prawo jak krzyż wisieć w szkole, szpitalu czy urzędzie miasta. Gdy zostanie usunięty przez oburzonych katolików, to oburzony muzułmanin ma prawo zdjąć ze ściany Chrystusa. I skoro radny w Szczecinie rzuca na podłogę gwiazdę Dawida niszcząc ją, powinien odpowiedzieć za to tak samo, jak sam chciałby ukarać kogoś, kto na jego oczach niszczy krucyfiks. Bo póki tak stanowi Konstytucja, chrześcijanin ma w Polsce dokładnie te same prawa co Żyd, muzułmanin czy buddysta. Bez względu na liczebność wyznawców, gdyż o proporcjach wyznań nie ma w Konstytucji ani jednego słowa, jest za to kilka słów o równości. 

Paradoksalnie, problem nie tkwi w tym, jakie symbole mają prawo wisieć w miejscach publicznych, ale czy  mają prawo tam się znajdować. Bo żaden symbol religijny nie powinien okupować publicznej sfery życia. Publiczne szkoły, szpitale, urzędy powinny być wolne od religii, gdyż państwo samo mówi o sobie: „Kościoły i inne związki wyznaniowe są równouprawnione, a władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych”. A bezstronność to nieopowiadanie się po żadnej stronie, i niefaworyzowanie żadnej ze stron. Czy naprawdę aż tak trudno to pojąć? Jeśli politycy chcą krzyża w szkole, niech otworzą własne szkoły prywatne i powieszą w nich tyle krzyży, na ile tylko zgodzi się inspektorat budowlany. Jeśli chcą krzyża w szpitalach, niech zbudują sobie prywatne szpitale i w nich umieszczają, ku pokrzepieniu chorych, wizerunki umierającego w męczarniach człowieka. A jeśli chcą krzyży w urzędach, niech zrezygnują z polityki, skoro nie rozumieją ani wagi, ani treści Konstytucji.

W czasach komunizmu i szerzej, w czasach zniewolenia, kościół odgrywał ogromną, bo mobilizującą i jednoczącą rolę w drodze Polaków do niepodległości. Ale tuż po jej odzyskaniu, wspiął się, za przyzwoleniem swoich chrześcijańskich liderów, na tron ledwie co obalonego cara. Głos państwa stał się tubą Kościoła. Nie trzeba było wiele czasu, by to kościół współdecydował o wysokości słupków w sondażach i by ambony zaczęły coraz częściej pełnić rolę sejmowej mównicy. Mamy to, na co zasłużyliśmy – jeśli dziś jakikolwiek polityk staje w otwartym konflikcie z Kościołem, skazuje siebie i swoją partię na niebyt. Bo w Polsce Kościół, jak od tysiąca lat, namaszcza do sprawowania władzy i dlatego musi być w Polsce z władzą związany na stałe. Prawicowi politycy prześcigają się w wypełnianiu jego woli, i w okazywaniu oddania jego naukom.Służba ojczyźnie jest tożsama ze służbą Bogu, inne wyjście po prostu nie istnieje i nie będzie istniało nigdy.

Przy tak dobrze przygotowanym gruncie kościół może sobie pozwolić na okazanie swoich wpływów i zawiesić krzyż w Sejmie Rzeczpospolitej Polskiej. Może wprowadzić nauczanie swojej religii do szkół publicznych. Może żądać dowolnego państwowego majątku wskazując go palcem jak dziecko wskazuje zza szyby w cukierni ciastko. W tym samym czasie, kapłani swoją obecnością firmują dosłownie każde wydarzenie związane z władzą na dowolnym szczeblu. Uświęcają samym swoim przybyciem wszystko: od nowo otwartej osiedlowej piaskownicy, po wyremontowane gmachy urzędów, stacje metra, porty lotnicze, stadiony. Ich zdania nie może zabraknąć przy żadnej dosłownie okazji, czy będą to wybory prezydenta miasta czy wybory przewodniczącego kółka szachowego. A na swoich krytyków mogą patrzeć pobłażliwie i z ironicznym uśmieszkiem nazywać ich „osiołkami”, jak pewien dominikanin nazwał publicznie Palikota w komentarzu do szczecińskich wydarzeń. Malutki zaiste kaliber upomnienia - gdyby Janusz Palikot był jeszcze posłem, może nawet i sam biskup pogroziłby mu ekskomuniką.



sobota, 26 lutego 2011

Cielesność uduchowiona



Czy podoba się to wierzącym czy nie, seksualność w swoich nieprzebranych formach jest jedną z najistotniejszych sfer ludzkiego życia. To ona ukształtowała każdy, nie tylko nasz, gatunek, i w największym stopniu pomagała mu przetrwać. Dla natury mechanizmy seksualności i związanej z nią przyjemności już na zawsze stały się składową częścią rozmnażania i gwarantem jego powodzenia. I dopóki nie pojawiła się najlepsza religia miłości i zrozumienia, seksualność nie była powodem do wstydu – tak samo jak powodem do wstydu nie jest i nie było zjedzenie posiłku. Odkąd jednak standardy moralne  zaczęli wytyczać orędownicy jedynej Prawdy, to wszystko, co nie jest konsumowane przy stole Pana, jest tarzaniem się w gnoju i jedzeniem z koryta.

W myśl nauki Kościoła, która w tej (i nie tylko w tej) kwestii tkwi jeszcze gdzieś w okolicach wczesnego średniowiecza, jeśli już jemy, to tylko po to, by się najeść. Jeśli pijemy, to tylko po to, by ugasić pragnienie. Jeśli kopulujemy, to tylko po to, by mieć potomka. Wszystko ponad to jest obrzydliwe, dlatego pilnujemy, by dzieci trzymały ręce na kołdrze, młodzież nie usłyszała nigdy o prezerwatywach, a dorosłym życie odmierzał kalendarz małżeński. Tak chce pan nasz, Jezus Chrystus.

Dając swej nauce dowód, Kościół, podobnie jak Chrystus, złożył z siebie ofiarę dla dobra ludzkości. Zrobił to we właściwy sobie, przewrotny sposób – kapłani, by udowodnić moc swojej, a zatem i bożej, woli –  odżegnali się od seksualności i wypowiedzieli jej wojnę. Jak sami twierdzą, ofiarując Bogu swoją cielesność, rezygnują z niej ku jego chwale. Zwalczą ją, by udowodnić, że są godnymi sługami. I robią to programowo, z definicji. Nie ma kapłana, który tej zasady nie wyznaje.

Tymczasem jest bardzo wątpliwe, by w ogromnej liczbie osób decydujących się na celibat choćby połowa miała jakiekolwiek predyspozycje do jego realizacji. Bo gdyby zdolność walki z wymaganiami natury była narzędziem tak łatwo dostępnym, to prawdopodobnie dziś nikt nie mógłby tego tekstu ani napisać ani przeczytać. Prawa i mechanizmy obronne przyrody są nieubłagane, i gdyby tak łatwo można było zwalczyć uczucie głodu czy potrzebę snu, rodzaj ludzki spoczywałby dziś pod głęboką warstwą pyłu i nie wiadomo, czy kiedykolwiek zjawiłby się ktoś, kto odkryłby nasze skamieliny. To dlatego nie wierzę, by setki tysięcy duchownych jak za dotknięciem magicznej różdżki odepchnęło od siebie seksualność i nigdy już z niej nie skorzystało.

Każda osoba wierząca, duchowna, twierdzi , że celibat jest poświęceniem, ofiarą złożoną Bogu, dobrowolnym zrzeczeniem się pewnego dobra na rzecz Stwórcy. Cóż ma innego powiedzieć? Ma spojrzeć wstecz na moment, w którym Kościół wprowadził tę zasadę, i bez spuszczania wzroku spojrzeć na jej genezę? Zauważy wówczas przecież, że celibat „z urzędu” powstał w odpowiedzi na niebezpieczne dla Kościoła roszczenia spadkowe dzieci osób duchownych. Jak wówczas zignorować fakt, że biskupi mogli mieć żony, rodziny, potomstwo i jak pogodzić się z tym, że stanu kapłańskiego nie byłoby dziś w ogóle, gdyby dobra kościelne były dziedziczone? Lepiej  przyjąć wersję o poświęceniu, nawet jeśli się w nią nie wierzy. Ogłosić, że kapłaństwo jest tu wartością wyższą, przy której seksualność jest tematem marginalnym.

Problem w tym, że konieczność realizowania potrzeb seksualnych nie znika po przyjęciu święceń. Duch Święty, o ile mi wiadomo, nie usuwa pamięci o seksualności. A ta, ograniczana i spychana przez bardzo długi czas na ostatni plan, prędzej czy później musi się upomnieć. I jeśli nie uda się jej zignorować, skutkuje różnie: zerwaniem z kapłaństwem i wejściem w związek z kobietą (lub mężczyzną). Niezrywaniem z kapłaństwem i wejściem w związek z kobietą (lub mężczyzną). Wreszcie niezerwaniem z kapłaństwem i zajęciem się oddanymi pod swoją opiekę niczemu nie winnymi w tym psychologiczno-seksualnym galimatiasie dziećmi. Wszystko to jest bardzo smutne, ponieważ wielu kapłanów, którzy nie mogą podołać złożonej swemu Bogu ofierze, wybiera jedno z wymienionych wyżej wyjść. Pół biedy, gdy wybór nie krzywdzi innej istoty ludzkiej, często jednak bywa odwrotnie – to już jednak inny temat.

W mroku i brzydocie rzeczy powyższych widzimy  jeszcze bardziej zaskakujące zjawisko. Otóż kapłani, mający u ludu bardzo duży kredyt zaufania, traktowani nadal jak jedyni posiadacze Prawdy i autorytety moralne, mają legitymację społeczną do nauczania o… seksualności. W rezultacie mamy do czynienia z nauczaniem dość specyficznym. Dzieci, miast rzetelnej i profesjonalnej informacji na temat płciowości i seksualności, otrzymują ultrakonserwatywną, ubogą i płytką wiedzę, stworzoną i zatwierdzoną przez sędziwych biskupów. Otrzymują wiedzę, która powstała na podstawie teoretyzowania, na podstawie karkołomnych interpretacji tekstów sprzed tysiącleci. A ponieważ wiedza ta nie płynie z naukowego doświadczenia czy badań, a jedynie z potrzeby dopasowania jej do programu katechizmów, wątpliwe, by w ogóle była godna miana wiedzy. I znów – pół biedy, gdy nauczanie dotyka w nieporadny sposób tematu bociana i kapusty. Gorzej, gdy sprowadza się do otwartego tępienia postawy innej niż heteroseksualne „chłop na babie w ciemnej chałupie”. Gorzej, gdy na lekcji religii do piekła wysyła się homoseksualistów, szczególnie tych, którzy ze swej wstydliwej choroby  nie chcą się leczyć mimo tego, że mogą.

To kolejny cud religii i obietnicy wiecznego życia, dla której człowiek jest w stanie zrobić wszystko, jakkolwiek bezzasadnie i niebezpiecznie nie miałby się przy tym zachować. W imię religii, tak długo, jak będzie tego od nas wymagał Bóg, domy będą budować nam piekarze, a mosty stawiać szewcy. Bo takie zasady panują na Statku Szaleńców.

czwartek, 24 lutego 2011

Boże, coś Polskę...


Bóg ukochał sobie Polaków w sposób szczególny. Dał nam nasze najlepsze cechy narodowe – roztropność, umiarkowanie, mądrość, odwagę. Dał nam posła Jurka, by modlił się o deszcz, a z ekranu telewizora przypominał mężom o dopuszczalnych formach zapładniania swoich żon. Dał nam pełne tolerancji Radio, by wskazywało drogę zagubionym i dbało o finanse osób starszych. Wreszcie – dał nam skromnych i dobrych duchownych, by miłością otoczyli nasze dzieci.

Jako że Polacy nie są samolubni, odwdzięczają się Bogu na każdym kroku. Ad maioram Dei gloriam budujemy więc bazyliki, gigantyczne Świątynie Opatrzności. uczyniliśmy Maryję królową Polski, a jeśli Bóg pozwoli, wkrótce intronizujemy i samego Jezusa (choć złośliwi twierdzą, że uroczystość odbędzie się nielegalnie, jako że osoba skazana prawomocnym wyrokiem sądu nie może piastować funkcji publicznej). Obopólna miłość jest tym wspanialsza, że przypieczętowana ostatnio największym w naszej części galaktyki pomnikiem Chrystusa Króla, który nad świebodzińskim Tesco góruje piękniej niż Zbawiciel nad Rio.

Bo Bóg umiłował sobie Polaków wyjątkowo. Na podstawie naszej z Bogiem relacji wiemy doskonale, że  jesteśmy narodem wybranym. Zatem nawet, gdy posądzą nas o antysemityzm, nie musimy zaprzeczać, przecież nie mogą istnieć jednocześnie dwa narody wybrane. A to, że jesteśmy wybrani, lubimy oczywiście podkreślać. Naprawdę niewiele zabrakło, a hymnem Polski zamiast „Mazurka Dąbrowskiego” zostałaby pieśń zaczynająca się od słów:

Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki
Otaczał blaskiem potęgi i chwały
Coś ją  osłaniał tarczą swej opieki
Od nieszczęść, które przygnębić ją miały.

Pieśń, przyznać trzeba, interesująca. Napisana co prawda dawno temu ku czci cara, ale parafraza rządzi się swoimi prawami, zatem miast carowi możemy dziś dziękować Bogu. Nader interesujący w tej pieśni jest jednak specyficznie nakreślony obraz ojcowskiej opieki, jaką roztoczył nad nami Stwórca.  Aż strach pomyśleć, jak wyglądałyby losy kraju, gdyby nie opiewana w tej pieśni Boża troska o potęgę Polski i chwała, w której blasku autonomię w trakcie ostatnich 300 lat  utrzymaliśmy łącznie całe kilka dekad. Jakie nieszczęścia działy się po tej drugiej, bardziej niebezpiecznej stronie bożej Tarczy, skoro trafiały w nas ledwie odpryski tego, co działo się po stronie nieosłoniętej. Musieliśmy naprawdę mieć szczęście, skoro oberwaliśmy jedynie marnymi odłamkami, żeby wymienić tak nieistotne  jak 3 rozbiory,  dwie ogromne wojny, planowa i systematyczna eksterminacja, dwa totalitaryzmy przepełnionych programową nienawiścią sąsiadów…  Jak straszne rzeczy musiały się dziać po drugiej stronie tarczy, wiedzą chyba tylko ci, którzy „Boże coś Polskę” śpiewają dziesiątego na Krakowskim Przedmieściu.

Z niezliczonych wersji kolejnych zwrotek pieśni wyłania się jeszcze ciekawszy obraz relacji polsko-boskich. Okazuje się, że nawet, gdy Bóg o naszej ojczyźnie na chwilę zapomni (a ma już przecież swoje lata), to nic straconego, skoro – jak słyszymy dalej – „w samych nieszczęściach pomnaża jej chwałę”. Zatem każda przegrana bitwa, wojna i klęska niemal każdego powstania są w zasadzie sukcesem, przysparzajacym Polsce i Polakom glorii. Zastanawiające, bo być może nawet typowa dla nas słabość do celebrowania katastrofy bierze się właśnie z podobnych utworów? Nawet jeśli nie, nawet jeśli  jest to cecha wrodzona, to pieśń ta wspaniale ją ilustruje. Bo tylko my potrafimy tak dodać boski pierwiastek do klęski, że wydaje nam się ona godnym świętowania sukcesem. Gloria Victis.

Postulując odrobinę zdrowej i uczciwej refleksji, zachęcając do znalezienia okazji do uśmiechu, proponuję zmienić ledwie kilka wyrazów w kościelnej pieśni.  Tylko kilka, ale może przywrócą jej nieco sensu, a przynajmniej uczynią ją troszeczkę bardziej sprawiedliwą i łatwiejszą w odbiorze. Spróbujmy zaśpiewać:

Boże, coś Polskę przez nieliczne wieki
Otaczał blaskiem potęgi i chwały
Coś ją osłaniał tarczą swej opieki
Od nieszczęść, które i tak ją spotkały.

Choć z drugiej strony, marnie widzę szanse na wykonanie tej wersji na najbliższej summie. Śpiewający okazaliby się sami sobie zbyt mali, słabi i wcale nie tacy wyjątkowi. A tego byśmy nie znieśli. Wszak jesteśmy, wszyscy razem i każdy z osobna, wielcy, wyjątkowi i silni. My, Polacy, wybrani przez Boga, górujemy nad innymi narodami jak Chrystus Król nad Świebodzinem. Bo jesteśmy właśnie jak ten posąg – wielcy i mocni. I puści w środku.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Śmiech po naszemu



Kilku licealistom z Jastrzębia-Zdroju zebrało się na żarty. Żarty z Ojca Świętego, a zatem na rzecz w naszej części globu uważaną za przestępstwo najcięższego kalibru. Gdyby nie demokracja, która – nie wiedzieć czemu – rozpętała się niczym zaraza po całym współczesnym świecie, nastolatków niewątpliwie rozerwanoby końmi, a tak, niestety, konsekwencje mamy zbyt pobłażliwe.

Wszystkich chłopców natychmiast wydalono ze szkoły, a organy ścigania tylko półgębkiem wspominają o karze pozbawienia wolności, względnie karze grzywny za obrazę uczuć religijnych. Wydalenie było koniecznością – wszyscy winowajcy pobierali nauki w szkole uświęconej imieniem Jana Pawła II, gdzie nie ma miejsca dla podobnych degeneratów i urągających Chrystusowi moralnych relatywistów.

Dla utrwalenia tej niegodziwości w pamięci, przypomnieć warto szczegóły występku. Otóż, działając z niskich pobudek i kierując się sztubackim, niewyszukanym poczuciem humoru, przebrali się chłopcy za papieża i jego ochronę. W takich właśnie kostiumach udali się na ulice miasta, gdzie z eskortowanego przez „ochronę” samochodu „Ojciec Święty” pozdrawiał wiernych. Konsekwencje żartu pokazują nie tylko, dlaczego w naszym kraju nie było i nie będzie nigdy grupy na miarę Monty Pythona. To, co stało się potem, obnażyło przede wszystkim efekt zbyt namiętnego, a przez to bezmyślnego, przywiązania do symboli.

Ktoś, kto nie mieszka w Polsce, państwie – wbrew temu, co mówi jego Konstytucja – wyznaniowym, zapewne nie zrozumie, za co owych uczniów spotkała kara. Mieszkaniec innego kraju doszukiwałby się niezgodnego z przeznaczeniem korzystania z drogi publicznej (w końcu ochrona biegła po jezdni), niewłaściwej, bo stojącej, pozycji pasażera w samochodzie i wynikającej z tego niemożności użycia pasów bezpieczeństwa… Nic bardziej błędnego. Największe gromy spadły na głowy uczniów, gdyż śmiali się z papieża (nie wiadomo czy urzędującego, czy któregoś z poprzednich – w niezbadanym toku rozumowania przyjęto, że chodzi o Jana Pawła II).

Otóż w Polsce z Papieża żartować nie wolno. Papież (a mówiąc „Papież” myślimy przecież „Nasz Papież”) jest projekcją dobra i mądrości, z której słynie nasz Naród. Bo Papież z nadwyżką uzupełnia ubytek, jaki w samoocenie uczyniła Polakom niesprawiedliwa historia i zaściankowy charakter. To dlatego, gdy polski polityk chce ostatecznie zamknąć usta oponentowi, cytuje Papieża. To dlatego ma Papież w Polsce więcej pomników niż jest tu osób znających choćby jeden tytuł jego encykliki. I dlatego, gdy do Polski przyjeżdża Papież, choćby odwiedzał tylko dwa miasta i to tylko na chwilę, jak kraj długi i szeroki nie wolno – pod karą grzywny – kupić ani sprzedawać alkoholu. Papież to ojciec święty. Mądry i dobry cudotwórca. I jeśli Robert Kubica nie odzyska w stu procentach zdrowia po otrzymaniu papieskich relikwii, powinien zostać ekskomunikowany, jako heretyk i świętokradca.

Jakże właściwe naturze religii jest rozumowanie, że kto się śmieje, ten obraża, urąga i kala. Ale prawda zdaje się być inna, bliższa temu, w co wierzył Jorge z Burgos w „Imieniu Róży”. Oto ten, który się śmieje, jest tym samym, który kwestionuje, poddaje w wątpliwość, próbuje naruszyć fundamenty. Jorge uważał to za przyczynę grzechu, ale może jest inaczej? Co jeśli śmiech pozwala oswajać? Sprowadzać zbyt wydumane problemy czy niezrozumiałe racje do poziomu rzeczy codziennych, bliższych?

Oczywiste, że żart chłopców z Jastrzębia-Zdroju nie był najwyższych lotów - choć dla mnie prześwituje przezeń wspaniała, właściwa ludziom młodym, nieskrępowana kpina z wszystkiego, co hierarchiczne, z autorytetów wtłaczanych a priori, bez wiarygodnego i przekonującego wyjaśnienia dlaczego, na zasadzie Słowackiego, który był wielkim poetą. Owszem, nie były to wyżyny kreatywności, ale czego też spodziewać się po osiemnastolatkach? Mieli wystawić sztukę Ionesco? Wyreżyserować komedię dellarte? Zrobić o papieżu balet? Jak bardzo słaby w swych przekonaniach musi być człowiek, którego obraża niezbyt udany żart kilku uczniów?



W Arabii Saudyjskiej na karę śmierci przez powieszenie skazano młodocianych homoseksualistów przyłapanych na pocałunku. To skandal, ale tylko z uwagi na większy kaliber kary. Mechanizm jest przecież dokładnie taki sam: z zasad kultu drwić nie wolno, a o tym, co jest drwiną a co nie - decydują owego kultu wyznawcy.

Dlaczego wyznawcy, a nie przywódcy? Bo przywódcy swoje już zrobili. Stoją z boku i nie muszą się wypowiadać na tak błahy temat. Gospodarz, który raz nauczy psa jak pogonić intruza, już nigdy nie musi sam sięgać po kij, nie musi gonitwą fatygować zmęczonych kości.

Mam głęboką nadzieję, że chłopcy będą dochodzić swoich praw w sądzie, bo każdy sąd będzie musiał oddać im sprawiedliwość – przyznać, że nie wolno wyrzucać ucznia ze szkoły na trzy miesiące przed maturą tylko dlatego, że przebrał się za przywódcę kultu religijnego.