niedziela, 13 marca 2011

Dylemat z krwi i kości

Kto choć raz uczestniczył w rzymskokatolickiej mszy, musiał zwrócić uwagę na jej najważniejszy moment. Katolikom, którzy we mszy świętej uczestniczą średnio raz w tygodniu, czyli około pięćdziesięciu razy w roku, podpowiem, że momentem tym jest Eucharystia i podniesienie, w czasie którego chleb i wino ulegają, jak wierzą wyznawcy, przemianie w ciało i krew Jezusa. Stwierdzenie niby oczywiste, ale idę o zakład, że więcej niż połowa (zakładam optymistycznie) uczestniczących w Eucharystii nie wie zupełnie, w czym uczestniczy oraz co, według nauki Kościoła, bierze do ust. Jednostkom kulinarnie i religijnie wrażliwym dalszą lekturę zdecydowanie odradzam.

Katolikom, czyli ludziom dość skromnie zorientowanym w sprawach swej wiary, na pewno trudno będzie zaakceptować fakt, że w momencie przyjmowania komunii spożywają jak najbardziej fizyczną tkankę, która jest ciałem Jezusa; ciężko będzie im przyznać, że piją jego krew, czyli pływające w osoczu komórki. Jeszcze trudniej będzie katolikom zrozumieć, że gdyby nie uwierzyli w napisane wyżej słowa, ściągają na siebie ekskomunikę i zostają latae sententiae (czyli mocą samego prawa) wykluczeni ze zgromadzenia wiernych (przepraszam, że nie uprzedziłem o tym na wstępie). Zupełnie przytłaczające natomiast może być dla nich, że dopóki nie zaakceptują zdobytej (jak mniemam, dopiero przed chwilą) wiedzy na temat picia krwi i spożywania ciała, to każda kolejna komunia będzie świętokradztwem.

Oczywiście, katolik nie musi (i chyba nawet nie powinien) wierzyć w kwestii wiary profanowi. Niech zatem przemówi przewodzony przez papieża Pawła III Sobór Trydencki, którego ustalenia do dziś obowiązują wszystkich wiernych Kościoła:

Jeżeli ktokolwiek zaprzeczy, że ciało i krew razem z duszą i Bóstwem naszego Pana Jezusa Chrystusa, a więc cały Chrystus są prawdziwe, rzeczywiście i cieleśnie obecne w sakramencie Przenajświętszej Eucharystii i jeżeli twierdzi, że jest On tam tylko w sposób symboliczny – niech będzie przeklęty!

Jeżeli ktokolwiek będzie twierdził, że materia chleba i wina pozostaje w sakramencie Przenajświętszej Eucharystii razem z ciałem i krwią naszego Pana Jezusa Chrystusa... – niech będzie przeklęty!

To oczywiście nie jedyne przekleństwa zawarte w ustaleniach czcigodnego Soboru, ale w opisywanej tu materii najważniejsze. Z dwóch zacytowanych powyżej zdań wynikają bowiem jasno dwie nauki Kościoła. Nauka pierwsza mówi, że w Eucharystii Jezus obecny jest fizycznie (ciało i krew); druga – że chleb i wino przestaje w Eucharystii istnieć, przez co nie jest obecne z ciałem i krwią w tym samym momencie. Mówiąc krótko: Kościół potwierdza, że chleb i wino fizycznie i absolutnie zmieniają się w tkanki ludzkiego ciała.

O transsubstancjację (bo taką nazwę nosi w teologii to, co dzieje się w Eucharystii) toczono boje przez długie lata. Sama jej definicja została zresztą doprecyzowana na skutek różnic w jej pojmowaniu przez reformowane ruchy w chrześcijaństwie. Gdy boje się skończyły, każdy z odłamów miał własną definicję zjawiska i po swojemu sprawiał obrządek w kształcie, który zachowuje do dziś. I choć kalwini zrezygnowali z fizycznego Jezusa w hostii i mówią o obecności duchowej, choć baptyści widzą już tylko obecność symboliczną, Kościół Rzymskokatolicki wytrwale stoi na stanowisku, że kapłan przekazuje wiernym ludzką tkankę i krew.

Co arcyciekawe – raz powstałe w procesie transsubstancjacji krew i ciało pozostają nimi do końca, bo proces jest nieodwracalny. To właśnie w myśl tej nauki w kościołach potrzebne są tabernakula, przy których świecąca się lampka sygnalizuje obecność przemienionych elementów. A w Adoracji Najświętszego Sakramentu wierni oddają cześć spoczywającej w monstrancji tkance. Tę samą tkankę i tę samą krew przyjmują do swego układu pokarmowego wszyscy wierni – od ośmiolatka w dzień pierwszej komunii, przez pijącą krew z kielicha parę młodą, po umierającego starca przyjmującego tkankę po raz ostatni.

Nawet bez zbędnego zanurzania się w temat (luteranie np. twierdzą, że Jezus obecny jest fizycznie tylko w czasie samego sakramentu) pojawia się kilka bardzo niewygodnych, choć niezwykle ciekawych pytań. Katolicka doktryna implikuje bowiem logicznie bolesne konsekwencje, ale nauka dość opornie przyjmuje filozofię praktyk szamańskich. Załóżmy jednak, że transsubstancjacja zachodzi rzeczywiście, i to na zasadach, których naucza Kościół Rzymskokatolicki:

Duszpasterz X sprawuje tego samego dnia kilka mszy świętych w małych miejscowościach, poruszając się między nimi samochodem. W czasie licznych Eucharystii spożył 500ml krwi Jezusa. W drodze do wsi Y zostaje zatrzymany do rutynowej kontroli drogowej. Jakie będzie wskazanie alkomatu, zakładając, że nie pił wcześniej żadnego alkoholu? Czy alkomat wskaże zero, jak chciałby Kościół? W jaki sposób inne wskazanie alkomatu ma zostać przyjęte przez duchownego oraz przez Kościół?

A podobnych pytań rodzą się dziesiątki: jak ma zachować się katolicki kapłan, który przypadkiem rozleje krew Jezusa na kościelnej posadzce? Czy nie stoi w konflikcie z prawem przechowywanie tkanki ludzkiego ciała bez nadzoru sanitarno-epidemiologicznego? Ile ton ciała i ile hektolitrów krwi Jezusa znajduje się aktualnie we wszystkich zakątkach świata?

Ale żarty na bok. Nie do śmiechu jest chyba katolikom, którzy muszą się z tym dylematem zmierzyć sami. Nie ma zupełnie nic śmiesznego w tym, że od przyjęcia do wiadomości pewnej ilości teorii nieakceptowanych przez zdrowy rozsądek zależy ich, katolików, zbawienie. Bo przecież nie mogą – jak odszczepieńcy – przyjąć wersji bardziej cywilizowanej, ani (o, zgrozo!) jak niewierzący – odrzucić jej zupełnie. Być może kiedyś, za dwadzieścia lub sto dwadzieścia lat, ogłosi Papież w glorii boskiego majestatu, że sprawa ma się inaczej…

Póki co, kto twierdzi inaczej, niech będzie przeklęty.

środa, 9 marca 2011

Nerwica natręctw

Gdyby trzeba było wskazać święto, które najbardziej określa katolików, które święto by wybrano? Sprawa trudna, bo i wybierać jest z czego. Biskupi żądaliby zapewne uhonorowania Wielkanocy, w końcu w niej zawiera się istota wiary w zmartwychwstanie (pożądane odwrotnie proporcjonalnie do szansy zaistnienia). Wierni, jak zwykle ignorując doktrynę swej własnej religii, zażądaliby zwycięstwa Bożego Narodzenia, przytaczając szereg teologicznych kontrargumentów, spośród których najtrafniejsze będą dotyczyły zapachu choinki. Dla mnie zaś świętem, które najbardziej określa chrześcijan, i które mówi o nich tyle, że z powodzeniem mogłoby zastąpić definicję wyznania, jest święto przypadające właśnie dzisiaj. Święto dotykające tego, co w katolicyzmie najważniejsze – celebrowania grzechu.

Właśnie w Środę popielcową, wraz z końcem karnawału radości, zaczyna się katolicki karnawał poczucia winy. Rozpoczyna się trwające 40 dni święto, w czasie którego Kościół może się skupić na tym, co dla niego najważniejsze. Na studium grzechu i grzeszności, wyznaczaniu pokuty i obligatoryjnym umartwianiu w atmosferze depresji, podkreślania marności wszystkiego, co istnieje. I nieważne jest, gdyby chciał ktoś kontemplować swą małość w innym czasie – wszyscy katolicy, jak świat długi i szeroki, mają umartwiać się, pościć i smucić przez czterdzieści dni, począwszy od dziś. Owe czterdzieści dni ma być dowodem przyznania swoich win, w tym tej najważniejszej – winy za spowodowanie śmierci żyjącego dwa tysiące lat temu Jezusa. Dlaczego to świętowanie jest tak ważne?

Mentalność katolików ukształtował grzech oraz jego filozofia. Bez grzechu nie istnieliby ani katolicy, ani ich Bóg czy Szatan. Gdyby z powierzchni ziemi zniknął grzech, z braku zajęcia musieliby zniknąć sami katolicy. Dlatego też wierzący bardzo dbają o to, by grzech znalazł się wszędzie. I dlatego grzechem nazywają nie tylko to, co złe etycznie jak kłamstwo, morderstwo czy kradzież, ale i to, co nie podoba się ich Bogu. A że bogu katolików, im samym zresztą też, mało co się podoba – lista grzechów jest długa i znaleźć na niej można pozycje dla nawet najbardziej wymagającego ascety. Grzechem jest wszystko, co może zaoferować nam ciało i umysł - wszystko, co wychodzi poza leżenie krzyżem w pokutnej koszuli, dokonawszy uprzednio autokastracji wzorem Orygenesa, notabene Ojca Kościoła.

Aby mieć kontrolę nad grzechem, który jest chyba największym kapitałem fundującym istnienie Kościoła, opracowano wspaniały wprost mechanizm – spowiedź. Instytucji tej, zbudowanej na kilku ledwie biblijnych słowach o odpuszczaniu grzechów, pozazdrościłby Kościołowi każdy aparat totalitarny. Kościół, wykazując spryt dalece wykraczający poza możliwości najlepszych agencji marketingowych, wprowadził idealny niemal system kontrolowania ludzkich sumień. Sprawił, że jego wierni nie widzą niczego niestosownego w zwierzaniu się obcym osobom ze wszystkich szczegółów swojego życia. Katolicy regularnie proszą kapłanów o wybaczenie i wymierzenie kary (!) za wszystko, co zrobili – od zjedzenia kotleta w nieodpowiedni dzień tygodnia po spontaniczne współżycie bez zapytania o zgodę biskupa. W każdej innej sytuacji taki duchowy ekshibicjonizm byłby dowodem niezrównoważenia emocjonalnego. Tu jednak mamy do czynienia ze świętym „sakramentem pojednania”. Jak zwykle, największy absurd poparty autorytetem bóstwa zyskuje rangę świętości.

Grzech i rozliczanie się z niego w konfesjonale oczywiście nie wystarczą. Do pełni szczęścia brakuje Kościołowi kary, zwanej w katolickim dialekcie pokutą. Niestety, odeszły bezpowrotnie czasy, gdy nawet wielcy cesarze musieli pokutować pod murami papieskich pałaców, przez trzy dni klęcząc boso w pyle, odziani jedynie w wór pokutny. Ze wspaniałego repertuaru kar został dziś tylko post, recytowanie przydługich litanii, czy ostatecznie zadośćuczynienie finansowe. Po spełnieniu warunków kary, katolik może wrócić do domu szczęśliwy, albowiem zostało mu odpuszczone. Do konfesjonału wróci jednak niedługo, bo u fundamentów jego wiary i postrzegania świata leży rzecz silniejsza niż on sam, rzecz napędzająca jego religię i cały system jego wartości: poczucie winy.

Poczucie winy powtarzane w niekończącym się cyklu grzechu i przebaczenia. Działa ono dokładnie tak samo jak nerwica natręctw, w której chory obsesyjnie często myje dłonie. Katolicy próbują zmyć z siebie wszystko to, co grzeszne nie dlatego, że ich dłonie są brudne, ale dlatego, że tak im się wydaje, dlatego, że tak im powiedziano. I nie mogą zachowywać się inaczej, skoro o swoim brudzie słyszą od urodzenia w rodzinnym domu, potem z ambony czy w konfesjonale. Życie katolika to nieustanne mycie rąk - od urodzenia aż do śmierci. Przez najbliższe czterdzieści dni będą studiować ten proces ze wzmożoną intensywnością. Będą umartwiać się tym, że zabili Jezusa, że jedzą kotlety i że nie są aniołami opisywanymi w Biblii. Czterdziestodniowe szorowanie dłoni z tego powodu powinno choć trochę pomóc. Na dobry początek zaczniemy od pobrudzenia ich popiołem.

poniedziałek, 7 marca 2011

Jak wam bardziej do smaku

Przy bazylice w Licheniu powstała Szkoła Technologii Naturalnej Prokreacji, z której katolicy pełnymi garściami czerpać mogą wiedzę na temat życia płciowego. Chodzi oczywiście o życie płciowe w ramach dopuszczanych przez Urząd Nauczycielski Kościoła. Ramy te opisuje Polityka (10/2011), budząc przy tym uśmiech politowania lub zażenowany grymas na twarzy niejednego profana.

Nauczanie Szkoły to realizacja nowoczesnej misji opartej na katolickiej wiedzy o seksie. Znawcą tej wiedzy jest ojciec Ksawery, autor wielu książek i publikacji, czynnie nauczający również w swoim rekolekcyjnym tournee po Polsce. Rekolekcje są niestety, płatne, ale za to cena niewygórowana: jedyne 320 zł za osobę - choć przyjść można tylko z współmałżonkiem (nie wiadomo, czy też musi płacić). Tak więc każda para wzbogaci swą wiedzę za co najmniej 320 złotych, które z kolei pieniądze wzbogacą księdza Ksawerego i Kościół jako taki.

W czasie trwania nauk ojciec Ksawery przekazuje swą mądrość nieoświeconemu w materii seksu ludowi. Co godne uwagi, tematy nie ograniczają się jedynie do etycznych konsekwencji walnięcia się na siano z córką sołtysa. Dla ojca Ksawerego nie ma bowiem w temacie seksu żadnych tajemnic – seks oralny, analny, z połykaniem nasienia i bez - gdy tylko wierny ma w tych sprawach jakieś wątpliwości, zamiast sięgnąć do fachowej literatury czy opinii seksuologa, może ubiegać się o poradę wybitnego katolickiego specjalisty w dziedzinie.

I tak, prosząc o poradę, lud pyta, jak wielkim grzechem są dwa orgazmy w czasie jednego stosunku; zastanawia się, jak zmyć z siebie niefizyczny brud po seksie oralnym; ktoś tłucze się z wyrzutami sumienia z powodu hormonalnej wkładki w macicy, która ma hamować rozwój choroby, ale przecież jest niezgodna z nauką Kościoła (okazja do męczeńskiej śmierci!). Ktoś inny wreszcie, chory na nerwicę, nie chce mieć kolejnego dziecka i żyje lecząc się farmakologicznie ze strachu przed nim – ale prezerwatywy, narzędzia Szatana, nie chce użyć za nic. No chyba, że ksiądz Ksawery by pozwolił.

A ksiądz Ksawery, z cierpliwością godną prawdziwego duszpasterza i z nowoczesnym podejściem do człowieka odpowiada, uspokajając: Że można mieć więcej niż jeden orgazm. Że jeśli któregoś męża bolą jądra i jest zły, to trzeba mu w tym ulżyć, byleby do ejakulacji doszło w pochwie żony. Że owszem, można nawet pobierać nasienie do badań medycznych, ale najlepiej z mocno dziurawej prezerwatywy (sic!), użytej w czasie klasycznego stosunku.

Skąd ojciec Ksawery wie tyle o seksualności? Oczywiście, z papieskich encyklik i rozmyślań teologii pastoralnej. Miłośników literatury erotycznej uspokajam jednak, że wiedza ta nie jest tam opisana w sposób dosłowny. Chodzi po prostu o to, że papieskie encykliki najprecyzyjniej opisują reguły życia seksualnego i to z nich można się dowiedzieć, dlaczego wibrator jest zły, ale bielizna erotyczna dobra. Dlaczego złe są pigułki antykoncepcyjne, ale produkowanie ciężko upośledzonych dzieci jest już działaniem ku chwale Pana. To z encyklik dowiadujemy się, jak zachowywać się w sypialni, by sprostać wymaganiom natchnionych duchem świętym autorów Biblii. Wiedza, dorobek naukowy, ani tym bardziej praktyka i preferencje są nam niepotrzebne, odkąd raz wypowiedział się papież. Czyż nie spisano w Biblii historii Onana? Czyż nie ustalono zasad i nie sformułowano reguł na wieki wieków amen? A przecież to Słowo Boże jest wyznacznikiem tego, co dopuszczalne. Tylko dzięki niemu wiemy, jak działa świat i tylko dzięki niemu możemy osiągnąć życie wieczne. Ono więc, i tylko ono, posłuży nam do objaśnienia wszystkiego.

W „Gargantui i Pantagruelu”, kpiąc z metod dowodzenia opartych na starożytnych księgach i wierzeniach, Rabelais przedstawia postać pewnego uczonego. Mędrzec ów, stosując wywody teologiczno-mitologiczne, opisuje powód, dla którego woda morska ma słony smak. Otóż w dawnych czasach, gdy o ziemię zaczepił ognisty rydwan pewnego bóstwa, zaczęła ona pocić się z gorąca, zupełnie jak człowiek. W ten sposób wypociła morze. Ażeby teza o pocącej się ziemi nie pozostała bez poparcia i aby legenda nie była jedynym źródłem wiedzy, uczony podaje też dowód empiryczny: „…prawdę łacno poznacie, jeśli chcecie posmakować swego własnego [potu] albo też potu francowatych, kiedy ich zawijają w derki; jak wam bardziej do smaku.”

Podobne wolty zdają się być normą w „nauczaniu Kościoła”. Bo nawet marny i nietrafny argument pseudonaukowy może zyskać rangę oświeconej wiedzy. Wystarczy, że zostanie umocowany potęgą tradycji religijnej lub któregoś z jej tekstów. Wtedy bez problemu można głosić, że prezerwatywy niczemu nie zapobiegają, tabletki antykoncepcyjne nader często powodują ciężkie choroby, a wszystkie środki zapobiegawcze są same w sobie złem, bo małżeństwa przez nie się rozwodzą (sic!). A jeśliby ktoś w to wątpił, może się o tym łacno przekonać, smakując potu własnego lub francowatych opatulonych w derki. Jak wam bardziej do smaku, byle by w ramach rozwijającego się Kościoła.

Zaiste, bardzo dynamicznie rozwija się nam Kościół. Śmiem nawet twierdzić, że jeśli jego szaleńczy pęd ku nowoczesności nie straci na tempie, to za około 200-250 lat powinno mu się udać wynaleźć koło. W czym zresztą bardzo mu kibicuję. I raduję się wielce, gdy widzę, że Kościół, słynący przez wieki ze szczególnej troski o kobiety, pozwala im dziś nawet na wielokrotny orgazm. Podziwiam ducha rozwojowości, który przyzwala na stosowanie w łóżku „stymulacji oralnej i manualnej” oraz afrodyzjaków w postaci smardzów i prawdziwków. Najważniejsze, by mężczyzna „nie tracił nasienia swego na ziemię”, co jest wielce niemiłe Panu, karzącemu za każdy zmarnowany gram ejakulatu wiecznym ogniem piekielnym.



środa, 2 marca 2011

Przerwana lekcja logiki



W sali obrad szczecińskiej rady miasta, nad wiszącym w niej godłem Polski i herbem miasta Szczecina, zawieszono przeróżne symbole: gwiazdę Dawida, islamski półksiężyc, krzyż prawosławny, a nawet symbol atomu. Klasycznego krucyfiksu nie było potrzeby wieszać, ponieważ znajdował się tam już dużo, dużo wcześniej. W taki właśnie sposób radni związani z Ruchem Poparcia Janusza Palikota zaprotestowali przeciwko dyskryminacji innych symboli religijnych w sferze życia publicznego. Pomijając fakt, że ani gwiazda Dawida, ani tym bardziej atom nie są symbolami religijnymi, udało się Palikotowi coś więcej niż kolejny happening. Udało się głośno i wyraźnie zadać jedno proste pytanie: Czy rzeczywiście, jak zapewnia konstytucja, wszystkie wyznania mają w Polsce równe prawa?

Oczywiście, że nie, i choć wie o tym średnio bystry uczeń gimnazjum, to wiedza ta obca jest posłom, radnym, politykom, o kościelnych dostojnikach nie wspominając. Gdy tylko wymienione wcześniej symbole zostały zawieszone, katoliccy radni przystąpili do ich usuwania. Krucyfiks oczywiście pozostał na miejscu, ale po chwili również został zdjęty – tym razem przez radnych Palikota. W tym dość śmiesznym skądinąd bieganiu po drabinach obnażono fikcję konstytucyjnych zapisów i beznadziejną, a przez to komiczną, walkę o ich przestrzeganie. Członkowie Ruchu przeprowadzili świetną, choć krótką, lekcję respektowania prawa, okazywania tolerancji i kierowania się logiką. Wątpię jednak, by jakiekolwiek wnioski z tej lekcji zostały w głowach szczecińskich radnych.

Aż bolesne w swej prostocie jest to, że skoro w miejscu publicznym może zawisnąć krzyż, to w myśl konstytucji może też pojawić się obok niego każdy inny symbol religijny, jeśli tylko chęć taką zgłoszą innowiercy. A jeśli wyznania są wobec siebie równe, to islamski półksiężyc ma takie samo prawo jak krzyż wisieć w szkole, szpitalu czy urzędzie miasta. Gdy zostanie usunięty przez oburzonych katolików, to oburzony muzułmanin ma prawo zdjąć ze ściany Chrystusa. I skoro radny w Szczecinie rzuca na podłogę gwiazdę Dawida niszcząc ją, powinien odpowiedzieć za to tak samo, jak sam chciałby ukarać kogoś, kto na jego oczach niszczy krucyfiks. Bo póki tak stanowi Konstytucja, chrześcijanin ma w Polsce dokładnie te same prawa co Żyd, muzułmanin czy buddysta. Bez względu na liczebność wyznawców, gdyż o proporcjach wyznań nie ma w Konstytucji ani jednego słowa, jest za to kilka słów o równości. 

Paradoksalnie, problem nie tkwi w tym, jakie symbole mają prawo wisieć w miejscach publicznych, ale czy  mają prawo tam się znajdować. Bo żaden symbol religijny nie powinien okupować publicznej sfery życia. Publiczne szkoły, szpitale, urzędy powinny być wolne od religii, gdyż państwo samo mówi o sobie: „Kościoły i inne związki wyznaniowe są równouprawnione, a władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych”. A bezstronność to nieopowiadanie się po żadnej stronie, i niefaworyzowanie żadnej ze stron. Czy naprawdę aż tak trudno to pojąć? Jeśli politycy chcą krzyża w szkole, niech otworzą własne szkoły prywatne i powieszą w nich tyle krzyży, na ile tylko zgodzi się inspektorat budowlany. Jeśli chcą krzyża w szpitalach, niech zbudują sobie prywatne szpitale i w nich umieszczają, ku pokrzepieniu chorych, wizerunki umierającego w męczarniach człowieka. A jeśli chcą krzyży w urzędach, niech zrezygnują z polityki, skoro nie rozumieją ani wagi, ani treści Konstytucji.

W czasach komunizmu i szerzej, w czasach zniewolenia, kościół odgrywał ogromną, bo mobilizującą i jednoczącą rolę w drodze Polaków do niepodległości. Ale tuż po jej odzyskaniu, wspiął się, za przyzwoleniem swoich chrześcijańskich liderów, na tron ledwie co obalonego cara. Głos państwa stał się tubą Kościoła. Nie trzeba było wiele czasu, by to kościół współdecydował o wysokości słupków w sondażach i by ambony zaczęły coraz częściej pełnić rolę sejmowej mównicy. Mamy to, na co zasłużyliśmy – jeśli dziś jakikolwiek polityk staje w otwartym konflikcie z Kościołem, skazuje siebie i swoją partię na niebyt. Bo w Polsce Kościół, jak od tysiąca lat, namaszcza do sprawowania władzy i dlatego musi być w Polsce z władzą związany na stałe. Prawicowi politycy prześcigają się w wypełnianiu jego woli, i w okazywaniu oddania jego naukom.Służba ojczyźnie jest tożsama ze służbą Bogu, inne wyjście po prostu nie istnieje i nie będzie istniało nigdy.

Przy tak dobrze przygotowanym gruncie kościół może sobie pozwolić na okazanie swoich wpływów i zawiesić krzyż w Sejmie Rzeczpospolitej Polskiej. Może wprowadzić nauczanie swojej religii do szkół publicznych. Może żądać dowolnego państwowego majątku wskazując go palcem jak dziecko wskazuje zza szyby w cukierni ciastko. W tym samym czasie, kapłani swoją obecnością firmują dosłownie każde wydarzenie związane z władzą na dowolnym szczeblu. Uświęcają samym swoim przybyciem wszystko: od nowo otwartej osiedlowej piaskownicy, po wyremontowane gmachy urzędów, stacje metra, porty lotnicze, stadiony. Ich zdania nie może zabraknąć przy żadnej dosłownie okazji, czy będą to wybory prezydenta miasta czy wybory przewodniczącego kółka szachowego. A na swoich krytyków mogą patrzeć pobłażliwie i z ironicznym uśmieszkiem nazywać ich „osiołkami”, jak pewien dominikanin nazwał publicznie Palikota w komentarzu do szczecińskich wydarzeń. Malutki zaiste kaliber upomnienia - gdyby Janusz Palikot był jeszcze posłem, może nawet i sam biskup pogroziłby mu ekskomuniką.