piątek, 29 kwietnia 2011

Santo Subito!

Do specyficznych refleksji nastraja fakt beatyfikacji i perspektywa kanonizacji papieża Jana Pawła II. I nie chodzi tu o zbiorową euforię najbliższych dni, o nagły i mierzony gotówką wzrost wartości wszystkiego, czego dotknął, na czym usiadł czy na co choćby spojrzał Karol Wojtyła. Do niepokojących wniosków prowadzi samo już rozmyślanie nad katolickim kultem błogosławionych i świętych.

Ponad tysiąc lat temu czeski biskup Wojciech udał się na ziemie Prusów, by przekonać ich do wiary w Jezusa Chrystusa. Mimo, że nie znał języka swoich rozmówców, mimo, że wykładał swoje poglądy w sposób autorytarny - przyjmowano go na ogólnych prawach gościnności i pozwalano mówić. Jak można się jednak spodziewać, Prusowie nie podzielili wierzeń biskupa i – wykazując dość dużą jak na ówczesne czasy dozę tolerancji – zabronili mu głosić jego przekonania na swoich ziemiach. Gdy Wojciech nie zastosował się do prośby gospodarzy, Prusowie oznajmili, że uporczywe kontynuowanie misji zostanie ukarane śmiercią i nakazali mu natychmiast odejść. Kilka dni później biskup Wojciech, bynajmniej nie w ucieczce, rozbija się obozem w Świętym Gaju Prusów i odprawia w nim chrześcijańską mszę. Ginie, zabity na miejscu jako świętokradca, ale jego towarzyszom pozwala się odejść.

W ten, jakże znamienny dla przyszłych czasów sposób, rozpoczyna się w Polsce kult świętych i męczenników. Biskup Wojciech zostaje świętym patronem Polski, o którym tysiąc lat później Jan Paweł II powie, że jest "natchnieniem dla tych, którzy dziś pracują nad zbudowaniem nowej Europy, z uwzględnieniem jej korzeni kulturowych i religijnych". Zaiste, gdyby święty Wojciech żył dziś, budowałby nową Europę wieszając krzyże w meczetach lub odprawiając eucharystie w synagogach. Biskup Wojciech ma jednak ten komfort, że nie tylko nie żyje, ale jako święty nie może już podlegać żadnym ocenom, przynajmniej ze strony katolików. Bo wyniesienie na ołtarze zamyka dyskusję o zmarłym (w przypadku Jana Pawła II widzieliśmy to już nawet za jego życia).

Gdy ulicami Warszawy szedł niedawno stutysięczny tłum, na czele którego duchowni nieśli relikwiarz ze szczątkami księdza Jerzego Popiełuszki, można było odnieść wrażenie, że oto egipscy kapłani ostatniego kręgu wtajemniczenia zmierzają do świątyni Ozyrysa niosąc mu cenne dary. Daleko jednak Kościołowi do ogłady starożytnych, których sam pogardliwie wrzucił już dawno do jednego worka z barbarzyńcami. Aby godnie celebrować procesję ku czci błogosławionego, niezbędne i wymagane przez prawo kanoniczne okazało się wykopanie kapelana Solidarności z grobu. Zwłokom ujęto palec i umieszczono go w relikwiarzu, by wierni mogli przezeń bardziej umiłować Boga. Palec to jednak za mało. Kościół – jak sam donosi – ma w zapasie zdobyte w innych, choć równie ciekawych okolicznościach: kawałek wątroby, śledziony, nerki, fiolki z krwią oraz przekazane przez IPN włosy księdza Jerzego.

To kolejna konsekwencja wynoszenia na ołtarze – barbarzyński obyczaj rozczłonkowania ciała dla stworzenia ludowi pozorów obcowania ze świętością. Refleksję nad życiem i czynami zmarłego zastępuje się makabreską, w której pierwsze skrzypce gra trup. Choć kościoły reformowane zrezygnowały z podobnych praktyk już pięćset (!) lat temu, Kościół katolicki nadal trzyma się swej najlepszej tradycji – postuluje obcowanie z Bogiem przez obcowanie z trumną. Naucza, że zaszczytem jest całowanie pojemnika z krwią nieżyjącego człowieka, adorowanie fiolki z wyciętą wątrobą i modły przed pojemnikiem z wyrwanym sercem. Zwłoki papieży, księży, zakonnic wystawia się w szklanych trumnach, by rozkład lub jego brak cieszyły oko uduchowionych chrześcijan.

Kościół katolicki potrzebuje silnego kultu świętych i utrwala go jak nigdy w swych dziejach. Beatyfikowany polski papież sam zasłynął zresztą z tego, że w czasie swego pontyfikatu kanonizował ogromną, jak na standardy rzymskokatolickie, ilość osób - niemal 150. Blisko dziesięć razy więcej, bo około tysiąca czterystu, uczynił błogosławionymi. Taka liczba nie jest przypadkowa. Kościół posoborowy funkcjonuje w ciężkich dla siebie czasach, potrzebuje ciągłego umacniania swojej pozycji. A święci, błogosławieni i męczennicy pełnią ogólnie akceptowaną rolę autorytetów, powiedzieć by można - przodowników katolickiej pracy.

Problem tkwi w tym, że święci są w Kościele karykaturą samych siebie. Bo czy wierni całujący odcięty palec Popiełuszki będą myśleć o trudnej roli, jaką odegrał w drodze Polski do wolności, czy raczej poproszą ów kawałek zwłok, by przyczynił się do ustania kokluszu? Czy obwoźny stragan z relikwiami Maksymiliana Kolbe wzbudzi refleksję nad sensem ostatnich chwil jego życia, czy raczej będzie traktowany jak przenośna odpuszczalnia grzechów albo lek na podagrę? Być może losu tego nie podzielą podróżujące po świecie fragmeny Faustyny Kowalskiej, bo ekstatyczny charakter tej świętej wpasowuje się idealnie w emocjonalny charakter narodu.

Taki stan rzeczy nieprędko się zmieni. I to dlatego niebawem nie będzie już słychać żadnej wzmianki o człowieku nazwiskiem Wojtyła. Wyprą go legendy o świętym Janie Pawle II, słynnym z tego, że pojemniki z jego krwią przywracają potencję, leczą grużlicę, uwalniają od słabości ducha i ciała. A na polach Lednicy jak co rok odbywać się będą spotkania młodych, którzy wznosić będą ręce i modły ku specjalnie sprowadzanym na tę okoliczność, gruchoczącym w srebrnym sarkofagu szczątkom świętego Wojciecha, „natchnienia dla Europy”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz