środa, 9 marca 2011

Nerwica natręctw

Gdyby trzeba było wskazać święto, które najbardziej określa katolików, które święto by wybrano? Sprawa trudna, bo i wybierać jest z czego. Biskupi żądaliby zapewne uhonorowania Wielkanocy, w końcu w niej zawiera się istota wiary w zmartwychwstanie (pożądane odwrotnie proporcjonalnie do szansy zaistnienia). Wierni, jak zwykle ignorując doktrynę swej własnej religii, zażądaliby zwycięstwa Bożego Narodzenia, przytaczając szereg teologicznych kontrargumentów, spośród których najtrafniejsze będą dotyczyły zapachu choinki. Dla mnie zaś świętem, które najbardziej określa chrześcijan, i które mówi o nich tyle, że z powodzeniem mogłoby zastąpić definicję wyznania, jest święto przypadające właśnie dzisiaj. Święto dotykające tego, co w katolicyzmie najważniejsze – celebrowania grzechu.

Właśnie w Środę popielcową, wraz z końcem karnawału radości, zaczyna się katolicki karnawał poczucia winy. Rozpoczyna się trwające 40 dni święto, w czasie którego Kościół może się skupić na tym, co dla niego najważniejsze. Na studium grzechu i grzeszności, wyznaczaniu pokuty i obligatoryjnym umartwianiu w atmosferze depresji, podkreślania marności wszystkiego, co istnieje. I nieważne jest, gdyby chciał ktoś kontemplować swą małość w innym czasie – wszyscy katolicy, jak świat długi i szeroki, mają umartwiać się, pościć i smucić przez czterdzieści dni, począwszy od dziś. Owe czterdzieści dni ma być dowodem przyznania swoich win, w tym tej najważniejszej – winy za spowodowanie śmierci żyjącego dwa tysiące lat temu Jezusa. Dlaczego to świętowanie jest tak ważne?

Mentalność katolików ukształtował grzech oraz jego filozofia. Bez grzechu nie istnieliby ani katolicy, ani ich Bóg czy Szatan. Gdyby z powierzchni ziemi zniknął grzech, z braku zajęcia musieliby zniknąć sami katolicy. Dlatego też wierzący bardzo dbają o to, by grzech znalazł się wszędzie. I dlatego grzechem nazywają nie tylko to, co złe etycznie jak kłamstwo, morderstwo czy kradzież, ale i to, co nie podoba się ich Bogu. A że bogu katolików, im samym zresztą też, mało co się podoba – lista grzechów jest długa i znaleźć na niej można pozycje dla nawet najbardziej wymagającego ascety. Grzechem jest wszystko, co może zaoferować nam ciało i umysł - wszystko, co wychodzi poza leżenie krzyżem w pokutnej koszuli, dokonawszy uprzednio autokastracji wzorem Orygenesa, notabene Ojca Kościoła.

Aby mieć kontrolę nad grzechem, który jest chyba największym kapitałem fundującym istnienie Kościoła, opracowano wspaniały wprost mechanizm – spowiedź. Instytucji tej, zbudowanej na kilku ledwie biblijnych słowach o odpuszczaniu grzechów, pozazdrościłby Kościołowi każdy aparat totalitarny. Kościół, wykazując spryt dalece wykraczający poza możliwości najlepszych agencji marketingowych, wprowadził idealny niemal system kontrolowania ludzkich sumień. Sprawił, że jego wierni nie widzą niczego niestosownego w zwierzaniu się obcym osobom ze wszystkich szczegółów swojego życia. Katolicy regularnie proszą kapłanów o wybaczenie i wymierzenie kary (!) za wszystko, co zrobili – od zjedzenia kotleta w nieodpowiedni dzień tygodnia po spontaniczne współżycie bez zapytania o zgodę biskupa. W każdej innej sytuacji taki duchowy ekshibicjonizm byłby dowodem niezrównoważenia emocjonalnego. Tu jednak mamy do czynienia ze świętym „sakramentem pojednania”. Jak zwykle, największy absurd poparty autorytetem bóstwa zyskuje rangę świętości.

Grzech i rozliczanie się z niego w konfesjonale oczywiście nie wystarczą. Do pełni szczęścia brakuje Kościołowi kary, zwanej w katolickim dialekcie pokutą. Niestety, odeszły bezpowrotnie czasy, gdy nawet wielcy cesarze musieli pokutować pod murami papieskich pałaców, przez trzy dni klęcząc boso w pyle, odziani jedynie w wór pokutny. Ze wspaniałego repertuaru kar został dziś tylko post, recytowanie przydługich litanii, czy ostatecznie zadośćuczynienie finansowe. Po spełnieniu warunków kary, katolik może wrócić do domu szczęśliwy, albowiem zostało mu odpuszczone. Do konfesjonału wróci jednak niedługo, bo u fundamentów jego wiary i postrzegania świata leży rzecz silniejsza niż on sam, rzecz napędzająca jego religię i cały system jego wartości: poczucie winy.

Poczucie winy powtarzane w niekończącym się cyklu grzechu i przebaczenia. Działa ono dokładnie tak samo jak nerwica natręctw, w której chory obsesyjnie często myje dłonie. Katolicy próbują zmyć z siebie wszystko to, co grzeszne nie dlatego, że ich dłonie są brudne, ale dlatego, że tak im się wydaje, dlatego, że tak im powiedziano. I nie mogą zachowywać się inaczej, skoro o swoim brudzie słyszą od urodzenia w rodzinnym domu, potem z ambony czy w konfesjonale. Życie katolika to nieustanne mycie rąk - od urodzenia aż do śmierci. Przez najbliższe czterdzieści dni będą studiować ten proces ze wzmożoną intensywnością. Będą umartwiać się tym, że zabili Jezusa, że jedzą kotlety i że nie są aniołami opisywanymi w Biblii. Czterdziestodniowe szorowanie dłoni z tego powodu powinno choć trochę pomóc. Na dobry początek zaczniemy od pobrudzenia ich popiołem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz